Sędzia Joanna Knobel z Poznania została skierowana przez przewodniczącą Krajowej Rady Sądownictwa na szkolenie z prawa konstytucyjnego. Stało się to zaraz po tym, jak uniewinniła grupę proaborcyjnych aktywistów, którzy wkroczyli podczas wojny o aborcyjne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego do jednego z poznańskich kościołów. Skandowali, rzucali wulgarne hasła, wymachiwali transparentami. Właśnie trwała msza święta. Orzeczenie sędzi Knobel było dla mnie mimo wszystko zaskakujące. Pisałem o nim na gorąco tak: "Od tej chwili prawo jakby mniej chroni ludzi wierzących, kiedy chcą przeżywać mszę jako świętość. Czy tylko od łaskawości rozpolitykowanych agresorów będzie zależeć, jak często z tego precedensu skorzystają? Dzieje się to pod rządami podobno autorytarnego, narodowo-katolickiego reżymu". Gdzie się kończy moja wolność? Rzecz można rozważać pod wieloma kątami. Pani sędzia uznała po pierwsze, że skoro poznański arcybiskup Stanisław Gądecki miał jakieś zdanie na temat orzeczenia wzmacniającego ochronę życia (któremu ja z paru przyczyn byłem skądinąd przeciw), dowolny kościół może stać się przestrzenią demonstracji przeciw temu zdaniu. Rozumiem, że kiedy dowolny sąd orzekłby coś nie po mojej myśli, miałbym prawo zakłócić rozprawę pani sędzi. Czy tak? A może wręcz wtargnąć na znak protestu do jej mieszkania. Pani sędzia uczyniła niniejszym wszystkich wiernych swoistymi zakładnikami - w imię prawa do nieograniczonego demonstrowania własnych ideologicznych mniemań. Skądinąd robią tak również ludzie chociażby blokujący ruch na ulicach czy szosach. Rozmaite tematy, idee, sprawy, czasem wolnościowe, mają dać manifestantom prawo do brania współobywateli w niewolę, przeszkadzania im, krzyżowania im planów i krępowania ich ruchów. Ale napisałem już wyżej, że ktoś może chcieć przeżywać mszę jako coś świętego. Wciąż tak bywa. Msza nie jest ruchem ulicznym. Nie jest też imprezą jak każda inna. Choć skądinąd żadnej imprezy nie wolno w teorii zakłócać. Naturalnie ktoś tej świętości nie będzie uznawał. Ale czy moja wolność, w tym przypadku nieograniczonej ekspresji ideologicznej, nie kończy się tam, gdzie zaczyna się cudze poczucie krzywdy. Niechby i subiektywne. I tam, gdzie zaczyna się cudza wolność, w tym przypadku religijna. Prawo do uczestniczenia w niezakłóconych obrzędach religijnych jest tej wolności ważnym składnikiem. Co mówi konstytucja? Rozumiem, że należało by się teraz wdać na tym tle z panią sędzią w dysputę filozoficzną. Ale po co? Sędzia nie jest od dysput a od stosowania prawa. Bo przecież zwykłe przepisy karne wyraźnie chronią ludzką aktywność przed zakłócaniem ich, przed obstrukcją. Ale ponad wszystkim jest jeszcze konstytucja. Artykuł 53 ustęp 2 przesądza: "Wolność religii obejmuje wolność wyznawania lub przyjmowania religii według własnego wyboru oraz uzewnętrzniania indywidualnie lub z innymi, publicznie lub prywatnie, swojej religii przez uprawianie kultu, modlitwę, uczestniczenie w obrzędach, praktykowanie i nauczanie". To jest ustanowienie swoistej ochrony. Czy prawo do uprawiania kultu, do modlitwy nie jest prawem do robienia tego wszystkiego bez cudzych wrzasków nad głową? Jeśli nie potraktujemy prawnej formułki jako narzędzia z gumy, które można dowolnie naginać, odpowiedź może być tylko jedna. Dla porządku artykuł 53 ustęp 6 mówi z kolei: "Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych". Czy ci ludzie, którym inni drą się nad głową, czy zagłuszany kapłan, czy wierni nie mający elementarnych warunków do modlitwy, nie są prawa do uczestniczenia pozbawiani. Jeśli pani sędzia tak nie uważa, to jest to szczególny przypadek prawniczej kazuistyki, obrzydliwego uzasadniania łamania cudzych praw. O tym przypomniała sędzi Knobel przewodnicząca KRS odsyłając ją na szkolenia. Tyle że w Polsce każda taka kontrowersja jest tematem politycznej wojny. Pytam o paradoks swoistego wyjęcia modlących się katolików spod prawa przy "narodowo-katolickim reżymie". Lewicowa opozycja uznaje, że ten reżym istnieje, czego dowodem jest ta drobna "represja" wobec pani sędzi. Mogę sam mieć wątpliwości, czy obecną KRS skonstruowano w sposób prawidłowy. Ale czy to wszystko, co da się powiedzieć w tej sprawie? Tak naprawdę owe symboliczne szkolenie dla sędzi Knobel jest przyznaniem się do bezradności. Nawet jeśli sędzia w rażący sposób łamie swoim werdyktem prawo, to w imię ochrony jego niezawisłości nie ma na niego bata. Obecna władza w paru przypadkach to prawo do bezkarnych "omyłek" ograniczyła, i to jest przedmiotem wielkiej wojny - tej władzy z opozycją i tej władzy z Unią Europejską. Ale zasadniczo gwarancją, że "omyłki" mogą być poprawione, jest tylko istnienie wyższych instancji. W Polsce nie ma na dokładkę precedensowego traktowania wyroków, są więc szanse, że inny sędzia będzie miał odmienne zdanie od pani Knobel. Choć zarazem wobec stopniowego zwierania sędziowskich szeregów wokół antyrządowego frontu i nowej politycznej poprawności, wcale nie jest to pewne. I ja tego mechanizmu skądinąd fundamentalnie nie podważam. Gdyby sędzia był zwykłym urzędnikiem podległym władzy, wynikło by z tego więcej zła niż dobra. Nawet korekty PiS dające władzy wykonawczej nieco większy, pośredni wpływ na sędziowskie awanse tej generalnej zasady nie zmieniły. To dlatego aktorka Kurdej-Szatan dostała od sądów prawo do znieważania Straży Granicznej, a Jarosława Kaczyńskiego, podobno dyktatora Polski, próbowano obciążyć sądownie wielkimi sumami, bo miał pomówić polityka PO. Prawica uznaje to za dowód, że trzeba próbować majstrowania przy sądach, w kierunku jeszcze większej zależności sędziowskich karier od aktualnej politycznej większości. Ja sądzę, że to złudzenie, a nawet zachęta do innych patologii, bo sędziowie nie powinni odczuwać nawet teoretycznej presji. Ale też rozumiem odruch, aby coś zrobić, jakoś to wyczyścić, jakoś się przeciwstawić, bo niezawisłość nie powinna być prawem do głupoty zmieszanej z arogancją. Sam korzystam przynajmniej z prawa do oceny werdyktów głupich i aroganckich. Nie sądzę, aby Joannę Knobel spotkała krzywda. Sądzę, że to ona krzywdzi innych. Kara i awans - co powinno się stać? Naturalnie opozycja znalazła w tym tygodniu inny dowód na to, że reżym używa sądów do ustanawiania własnych porządków. Ma być takim dowodem orzeczenie Sądu Okręgowego Warszawa Praga Południe. Skazano na symboliczną karę proaborcyjną aktywistkę Justynę Wydrzyńską - ośmiu miesięcy prac społecznych. Sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz, która to orzekła, została zaraz potem awansowana do Sądu Apelacyjnego. Minister Zbigniew Ziobro dowodzi, że procedury awansowe wszczęto wcześniej. Ale powiedzmy sobie szczerze: możliwe, że podjęto je ze świadomością, przed jakim werdyktem za chwilę sędzia stanie. Wpisuje się to w wizję jakiegoś generalnego triumfu obecnej władzy, która poprzez tak zwanych neosędziów ma ręcznie sterować sądownictwem. Historia werdyktu pani Knobel sprzed kilku dni czyni ten stereotyp co najmniej wątpliwym. Ale ja posłankom Lewicy, które protestują na konferencjach prasowych, zadałbym inne pytanie. Jakie inne orzeczenie było tu możliwe? Justyna Wydrzyńska nie została skazana za głoszenie proaborcyjnych przekonań, a za dostarczenie innej kobiecie środka wczesnoporonnego. Aborcja jest w Polsce wciąż zakazana. Jest to więc pomoc w przestępstwie. Rozumiem, że w praktyce ten zakaz nie jest na ogół egzekwowany. Znów pod rządami od siedmiu i pół roku "narodowo-katolickiego reżymu". Gdyby był egzekwowany, mielibyśmy dzień w dzień kocią muzykę na ulicach, a "obrońcy praw kobiet", zrobiliby z wszystkich kościołów w Polsce przestrzeń permanentnych wieców. No ale tak się złożyło, że jedna taka sprawa przed sąd jednak dotarła. Posłanki, jak rozumiem, chcą sądów, które orzekają wbrew prawu. Pani Knobel skądinąd przeciera w tej dziedzinie szlaki. Czy ręczne sterowanie, jeśli miało tu miejsce, jest właściwą odpowiedzią? Nic tu nie jest właściwe, taki mechanizm jest łatwy do kompromitowania i podważania. Ale powiem szczerze, źle bym się czuł w Polsce, w której za sędziowskimi stołami zasiadałyby same klony pani Knobel. Tak zaś przynajmniej mamy rosyjską ruletkę. Raz werdykt w jedną stronę, raz w inną. Raz stosujemy przepisy, raz je w praktyce unieważniamy. Przynajmniej tyle. Nawet jeśli przyjąć, że obie panie są politycznymi sędziami, jedna z nich stosowała prawo, druga je próbowała połamać.