Media ekscytują się pierwszym posiedzeniem Sejmu. Ma być pokazem zwartości nowej koalicji, za to łabędzim śpiewem Mateusza Morawieckiego jako odchodzącego, a zarazem podejmującego się beznadziejnej misji tworzenia rządu premiera. Pytanie o cel tej operacji, która obnaży bezsilność najsilniejszego klubu w Sejmie, zawisa w powietrzu. Morawiecki tego chciał, więc nie ma mu co współczuć. Czy sama możliwość przypominania o tym, że PiS wygrało wybory, jest warta tego jałowego spektaklu? Dodatkową sensacją stało się powierzenie funkcji marszałka seniora posłowi PSL i byłemu ministrowi Markowi Sawickiemu. Kryterium ma być nie wiek, a 30-letni staż parlamentarny. Sawicki stał się na chwilę organizatorem nowych sejmowych porządków. Wskazanie go przez pisowskiego prezydenta można by traktować jako zapowiedź jakiegoś uspokojenia politycznych burz po najbardziej toksycznej z kampanii. Ale przecież doskonale wiemy, że to chwilowe. Sawickiego potraktowano tak, bo PiS kokietuje ludowców. On może być wobec wszystkich grzeczny i ustępliwy, a i tak o klimacie w nowym parlamencie zdecyduje wola partyjnych liderów. Komu zablokować wicemarszałka? Mamy już pierwsze sygnały, niezbyt zachęcające do wiary, że będzie elegancko i spokojnie. Kiedy PiS zgłasza na wicemarszałka (wcześniej czysto symbolicznie na marszałka) Elżbietę Witek, politycy nowej większości, przede wszystkim z Koalicji Obywatelskiej, sugerują, że nie pozwolą na jej wybór. Wbrew obyczajowi, bo o ile marszałek wyłaniany jest polityczną większością, o tyle wicemarszałkowie są owszem wybierani, ale faktycznie na zasadzie konsensusu. Zakłada on, że to ugrupowania decydują, kto je reprezentuje w prezydium Sejmu. Ma to znaczenie jedynie symboliczne. Organem decydującym o porządku dziennym jest nie prezydium, a jednoosobowo marszałek. Wicemarszałkowie są potrzebni głównie do tego, aby na zmianę prowadzić obrady. Pojawiły się nonsensowne wypowiedzi. Kilku polityków KO zdążyło już zasugerować, że dotychczasowa marszałek może stanąć przed Trybunałem Stanu. Nowa większość nie ma wystarczającej liczby głosów, aby kogokolwiek przed nim postawić (potrzebne jest 3/5, a przypadku prezydenta - 2/3). Ale na wszelki wypadek przypomnijmy zapis konstytucji: "Za naruszenie Konstytucji lub ustawy, w związku z zajmowanym stanowiskiem lub w zakresie swojego urzędowania, odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponoszą: Prezydent Rzeczypospolitej, Prezes Rady Ministrów oraz członkowie Rady Ministrów, Prezes Narodowego Banku Polskiego, Prezes Najwyższej Izby Kontroli, członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, osoby, którym Prezes Rady Ministrów powierzył kierowanie ministerstwem oraz Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych". Sejmowi urzędnicy takiej odpowiedzialności po prostu nie podlegają. Także założenie, iż pani marszałek może być wzywana przed komisje śledcze, dziś będące tylko hipotezą, to żaden powód. Gdy nie ma formalnych podstaw, pozostaje chamstwo. Senator Trzeciej Drogi Michał Kamiński mówi, że Elżbieta Witek wyłania się z szamba. To pokazuje jaka to będzie kadencja, jaki język, jakie standardy. Naturalnie politycy zwycięskiego bloku będą opowiadali, że zaczęli nie oni, tylko TAMCI, że to konsekwencja "łamania demokracji" przez PiS. Łamania tak strasznego, że pozwoliło im wygrać wybory. Ostatnio w Polsat News w roli sędziego "mowy nienawiści", którą ma uprawiać PiS, wystąpił poseł KO Aleksander Miszalski. Podczas audycji okazało się, że poseł podczas jakiegoś koncertu dał sobie nalepić na czoło plakietkę z ośmioma gwiazdkami (J**** PiS). Takich to mamy strażników standardów. Jeśli Witek nie zostanie dopuszczona do objęcia sejmowej funkcji, mamy klarowny sygnał. Nowa większość chce korzystać ze swojej władzy na zasadzie dyktatu, prowokowania opozycji. A że ta opozycja jest wyjątkowo silna, że będzie miała prawo zabierać pierwsza głos w każdej debacie, i będzie też mogła na sam koniec paraliżować każdy ważny projekt rządowy przy pomocy swojego prezydenta, wściekłość, więc i żądza odwetu, będzie tym większa. Może się ona przejawiać dowolnymi szykanami, być może za cenę łamania regulaminu. Kogo pominąć w prezydium? Nie przesądzam, że tak musi być. Z pierwszych wypowiedzi sądząc, Trzecia Droga ma na to mniejszą ochotę niż blok Donalda Tuska. W ostateczności zaś to Szymon Hołownia będzie prawdopodobnie pierwszym marszałkiem Sejmu. Możliwe, że postawi on tamę agresywności swojego większego koalicjanta. Czy także w innej sprawie? Na razie przeważają w nowej większości głosy, żeby nie dawać klubowi Konfederacji funkcji wicemarszałka. Jedynym uzasadnieniem są poglądy tego ugrupowania. Przywoływane są precedensy: w roku 2015 PiS odmówił miejsca w prezydium politykowi z PSL. Nie dopuścił też tego najmniejszego klubu do Komisji do spraw Służb Specjalnych. Było to małostkowe i niemądre, związane z przekonaniem, że trzeba ludowców, naturalnych konkurentów na prowincji, wdeptać w ziemię. Nie silono się nawet na uzasadnienia. Dziś PiS dziwi się, że ludowcy nie chcą z nim nawet rozmawiać. Skądinąd nie był to pierwszy taki przypadek. W roku 2001 triumfująca koalicja SLD-PSL odmówiła stanowiska wicemarszałka PiS-owi. Dostał je dopiero w roku 2004. Jak widać różne podmioty psuły demokrację. Dlaczego jednak ponosić tego konsekwencję ma dziś młoda i nie mająca takiego bilansu Konfederacja? Zresztą argument: "A bo oni już wcześniej...", to najlepsza droga, aby owo psucie demokratycznych obyczajów postępowało. Te obyczaje opierają się nie tylko na formalnych gwarancjach, ale i na dobrej woli, kurtuazji, wzajemnym zaufaniu. Dziś nie ma go po wszystkich stronach za grosz. Ale jeśli ktoś nie spróbuje kroku w odwrotnym kierunku, czeka nas eskalacja wzajemnych pretensji zmieniających się w nienawiść. Sejm jako maszynka i twierdza Komentatorzy związani z obecną opozycję oskarżają PiS o to, że zmienił Sejm w maszynkę do głosowania. I także w twierdzę, odgrodzoną od ludzi, z utrudnieniami dla dziennikarzy, którzy pomimo przepustek nie mogą się po znacznej części tego gmachu poruszać. PiS powoływał się na burzliwe demonstracje tuż przed sejmowymi drzwiami. Mimo to potwierdzam. Będąc sejmowym dziennikarzem od 1991 roku, zaprzestałem przychodzenia na Wiejską za ostatnich pisowskich kadencji. Nie jest się przyjemnie poruszać po budynku przypominającym areszt. Coraz ciężej było tu rozmawiać z posłami, do których nie było dostępu. Oni sami zresztą coraz krócej przebywali w gmachu na Wiejskiej, gdzie nie toczyła się realna polityka, gdzie niczego nie uzgadniano. Woleli biegać do mediów. Ale też przypomnę jeden szczegół. Przymiarki do ograniczenia dostępu do Sejmu dla dziennikarzy zaczął marszałek Ludwik Dorn, wtedy polityk PiS, w roku 2007. Ale po przegranej PiS podjął to dzieło platformerski marszałek Bronisław Komorowski. Dokończył po roku 2015 Marek Kuchcińcki, znowu z PiS. Także szersza pretensja o ubezwłasnowolnienie parlamentu nie dotyczy jednego tylko ugrupowania. Pogląd, że opozycja ma mało praw, że zmieniono głosowania w maszynkę, pojawiał się już za rządów koalicji SLD-PSL w latach 1993-1997. Każda kolejna kadencja dostarczała na to nowych dowodów. Ktoś, kto użala się, że wicemarszałek Ryszard Terlecki z PiS z upodobaniem wyłączał posłom opozycji mikrofon i na dokładkę ich beształ, niech sobie przypomni, że w latach 2007-2011 zupełnie to samo robił wicemarszałek Stefan Niesiołowski z Platformy. Ktoś, kto wypomina marszałek Witek nieuprawnioną reasumpcję głosowania w sprawie lex TVN, niech sięgnie do dawnych stenogramów. Marszałek Bronisław Komorowski niejeden raz odmawiał pisowskiej opozycji najrozmaitszych, utrwalonych zwyczajami przywilejów, choćby przerw. I wtedy liczył się efekt, czyli postawienie na swoim możliwie szybko. Owszem PiS jeszcze bardziej tę metodę udoskonalił, stąd przyjmowanie kluczowych projektów w dwie godziny, często pod osłoną nocy. Jestem ciekaw, czy nowa koalicja zerwie z tymi zwyczajami. Powtórzę: będzie poirytowana od początku wyjątkowo dużą siłą zapewne nastawionego na bezkompromisową szarpaninę klubu PiS. Symboliczne zablokowanie Elżbiety Witek na wicemarszałka czy nieuszanowanie parytetu dla Konfederacji byłoby pierwszym sygnałem, że nic się nie zmienia. Pamiętajmy skądinąd: będzie to kadencja naznaczona procesem "depisizacji". Będą zażarte spory o legalność poszczególnych ustaw albo wręcz o omijanie procedur, aby pozbyć się instytucji i ludzi PiS. Jeśli wierzycie, że da się to zrobić w klimacie długich i grzecznych debat, chyba jesteście naiwni. No chyba, ze zdarzy się jakiś cud.