Potężne strajki i starcia z policją znów stały się chlebem powszednim dla mieszkańców Francji - w wojnie o wiek emerytalny. Piszę "znów", bo ta stara, w teorii stabilna demokracja ogląda taką rzeczywistość co jakiś czas. Podczas walk służb porządkowych z "żółtymi kamizelkami" w roku 2018 zginęło 10 osób. Różne są, jak widać, kryteria pojęcia "stabilizacja". Ten który był pogromcą ruchu, Emmanuel Macron, wygrał potem kolejne wybory prezydenckie. Macrona nazywano czasem "liberalnym populistą". Zburzył tradycyjny system partyjny, śmiało przekraczał granice między prawicą i lewicą. Ale zabiegi o przesunięcie wieku emerytalnego trudno nazwać populistycznymi. Prezydent, który jeśli ma większość w parlamencie, jest we francuskim systemie autorem polityki rządowej, gotów jest łamać opór społeczny, wyjątkowo masowy i mocny. Na czym polega demokracja? I tu pojawia się pytanie fundamentalne. Czy demokracja to system, w którym temu, kto wygrywa wybory, wolno potem wszystko? Czy władza demokratyczna nie powinna dążyć do tego, aby jakoś uzgadniać fundamentalne decyzje z wyborcami? Zwłaszcza kiedy natrafia na silny opór. Demokracja łamiąca opór siłą wygląda nie najlepiej. Ale może wybieramy przywódców po to, aby nas prowadzili? Zwłaszcza kiedy mają dane, z których wynika, że decyzje niepopularne są w interesie całej zbiorowości. W tym przypadku chodzi o obawy, że państwo (Francja jest akurat bardzo hojna wobec obywateli) nie będzie w stanie utrzymać coraz bardziej deficytowego systemu emerytalnego. Zmienia się przecież demograficzne oblicze społeczeństwa, młodych i pracujących jest coraz mniej. Emerytów coraz więcej. Zwolennicy reformy Macrona przypominają, że Francja ma jeden z najniższych wieków emerytalnych - 62 lata. I że Francuzi nie zawsze szli na emeryturę w tym wieku. Do roku 1983 było to 65 lat. Obniżyli wiek emerytalny socjaliści, bo wówczas finanse publiczne było na to stać. Przeciwnicy nie są z kolei pewni, czy w planach reformy więcej jest jest precyzyjnych obliczeń czy improwizacji i intuicji. Przecież kostyczna premier Elisabeth Borne, dawna socjalistka, a dziś technokratka, odgrywająca rolę realizatora szczegółów reformy, zapowiadała przesunięcie do 65. roku życia. Potem nagle, w obliczu zaburzeń na ulicach, ogłosiła nowy wiek emerytalny na 64. Także Rada Kształtowania Emerytur, na której prognozy rząd się powołuje, myliła się w przeszłości w swoich zapowiedziach. System emerytalny już miał się stać deficytowy, a wciąż nie jest. Wypadki we Francji pokazują, jak mało wiemy o przyszłości za kilkadziesiąt lat. Przecież dopiero co zaczęło nam się zdawać, że będziemy w całej Europie pracować coraz mniej, że znika bezpowrotnie coś, co polska lewica nazywa "kulturą zap...lu". We Francji tydzień pracy to zaledwie 35 godzin. A tu francuski prezydent oznajmia, że Francuzi muszą pracować więcej, to znaczy dłużej. Lewica podejrzewa go, że chce uwolnić budżet od konieczności coraz większego wspierania systemu emerytalnego z budżetu po to, aby zmniejszyć podatki firmom. To pokazuje z kolei, że wrażenie trwałego zwrotu w kierunku większej opiekuńczości jest trochę iluzją. Porażka Tuska, dzisiejszy klincz Nasuwa się od razu porównanie z Polską. Gdzie w roku 2012 rząd Donalda Tuska próbował przesunąć wiek emerytalny (skądinąd dużo bardziej radykalnie - do 67 lat) i mocno się na tym przejechał. Dziś wydaje się, że nikt nie jest w stanie tego zrobić. Agitacja PiS przeciw ruszaniu tego tematu skrępowała ręce także opozycji. Teoretycznie to triumf demokracji rozumianej jako słuchanie obywateli. Bo w tej sprawie Kaczyński dobrze wyczuł społeczne nastroje. Oczywiście dziś rządząca prawica oskarża Tuska, że jest złowrogim liberalnym wilkiem w owczej prospołecznej skórze. I że zamachnie się na obecny wiek emerytalny, kiedy będzie rządził i kiedy mu to podrzucą liberalni eksperci. Zwracam jednak uwagę, że podczas tej kampanii wyborczej Tusk postawił na skrajną hojność. Obiecuje zerowe oprocentowanie kredytów mieszkaniowych (czyli dopłacanie do nich z budżetu), teraz zapowiedział dopłacanie kobietom wracającym do pracy po 1500 złotych. Wymachuje sztandarem hojniejszego dofinansowania rodzin niepełnosprawnych. Czy tego wszystkiego dotrzyma? Moim zdaniem sam nie ma pojęcia, co zrobi po wyborach. Chce pokonać PiS jego własną bronią, tyle że jego odpowiedzią na ostrzał konwencjonalny ma być atak jądrowy. Skądinąd warto jednak przypomnieć jedną różnicę między Polską a Francją. W roku 2011 Platforma Obywatelska nic nie mówiła o podniesieniu wieku emerytalnego, potem spróbowała zmienić go z zaskoczenia. Bardzo słabo tłumaczyła tę konieczność Polakom. Macron zapowiadał to w obu swoich kampaniach. Dziś jest oskarżany o dogmatyzm. Ale nie można twierdzić, że Francuzów oszukał. Oni go jednak wybrali. Z innych powodów, prawda, ale kto chciał, ten wiedział. Ja rozumiem, że opór Polaków wobec późniejszego pójścia na emeryturę może być jeszcze większy niż Francuzów. Mamy gorsze warunki pracy i gorsze warunki życia. Człowiek w wieku lat 66 ma prawo czuć się naprawdę zmęczony. Ale zastanawiam się, czy nasz system emerytalny za 10, 20 lat nie stanie się ruiną. Przy coraz mniejszym przyroście naturalnym, czego PiS nie zdołał zmienić. Mamy sytuację na podobieństwo greckiej tragedii. Kto myśli o przyszłości? Czy ktokolwiek o tym myśli? Poza liberalnymi think tankami, których wpływ na opinię publiczną zmalał w Polsce do zera - skądinąd z wielu innych powodów zasłużenie. Moim zdaniem żaden polski polityk się nad przyszłością odleglejszą niż perspektywa następnych wyborów nie zastanawia. Dotyczy to wielu innych pytań: o granice polityki klimatycznej czy o przyszły podział uprawnień między polskie władze i Unię Europejską. Dylemat emerytalny jest jednak szczególnie groźny. Bo możemy za jakiś czas stanąć wobec bankructwa. Z tej perspektywy patrząc, chyba wolę już opór bufonowatego Macrona. Choć oczywiście nie wiem, na ile precyzyjnie on z kolei rozpoznał przyszłość. I czy zrobił wszystko, żeby przekonać Francuzów do swojej wiedzy. Władza zbyt uparta staje się niestaranna i niecierpliwa. I jeszcze uwaga na koniec. Francuski parlament przyjął fundamentalną reformę bez głosowania. Pozwolił na to sławny artykuł 49 konstytucji Charlesa de Gaulle'a z 1958 roku. Premier może zaproponować przyjęcie projektu w ten sposób, stawiając wniosek o wotum zaufania dla swego rządu. To oczywiście rodzaj szantażu konsolidującego większość. Ile wolności we Francji? Ta zasada to produkt dawnych zmian we Francji. Odpowiedzią generała de Gaulle'a na niestabilność rządów parlamentarnych była konstytucja zapewniająca przewagę władzy wykonawczej nad Zgromadzeniem Narodowym. Ten system jest zbudowany tak, że rząd może prawie wszystko, parlament prawie nic. Służą temu także inne artykuły konstytucji i odpowiednio skonstruowany regulamin obu izb parlamentu. Czy jest to system wystarczająco wolnościowy? Pytam w kontekście nieustannych pouczeń władz Unii Europejskiej wobec modelu, jaki kształtuje, dość zresztą nieśmiało, polska prawica. Do kamieni milowych, od których zależy wypłacenie nam unijnych pieniędzy, na które się składaliśmy, dodano zmiany w regulaminie polskiego Sejmu. Mamy stosować zasadę bardziej przejrzystych konsultacji podczas prac nad ustawami. Czy jednak system francuski jest przejrzysty? Czy debata w parlamencie cokolwiek tam znaczy? Oczywiście Unia Europejska stosuje normę ogłoszoną formalnie w roku 2016 przez Komisję Wenecką. Systemy starych państw Unii Europejskiej są poza wszelkimi podejrzeniami, bo podobno kultura polityczna jest tam lepsza. Systemy nowych członków są z natury podejrzane, a już zwłaszcza kiedy rządzą tam formacje nie odpowiadające eurokratom ideologicznie. Obawiam się, że nic się z tym nie da zrobić. Ale warto o tym pamiętać, kiedy polska opozycja, krzycząc o łamaniu praworządności, nieustannie powołuje się na opinie Komisji Europejskiej.