Wniosków do wyciągnięcia jest zresztą kilka. Pierwszy, oczywisty: krytyka rządzących za wszystko, w czambuł, jest przeciwskuteczna. Zwłaszcza, kiedy krytykujący nie próbują ukryć, że krytykowanych szczerze nie znoszą i nie potrafią zachować norm przyzwoitości. Postępowi publicyści, cieszący się, że młodzi ludzie obnoszą hasła w rodzaju "strzelaj do kaczek" albo "Giertych do wora, wór do jeziora" powinni zdawać sobie sprawę, że duża część społeczeństwa patrząc na tę histerię i na podburzoną nią gówniażerię z odrazą, instynktownie opowiada się po stronie atakowanych. Przynajmniej do pewnego momentu, o którym za chwilę. Wniosek drugi, ciekawszy, dotyczy opozycji. Najkrócej da się go ująć w słowach: nie wystarczy być. Platforma Obywatelska tymczasem najwyraźniej wierzy, że właśnie wystarczy. Być, zaznaczać swą obecność ciągłym krytykowaniem rządzących i narzekaniem (utuskiwaniem, jak to ktoś ładnie nazwał) i czekać. Pewnego dnia wyborcze wahadło odbije, ludzie rozczarują się do ludowo-narodowej koalicji, a wtedy przyjdą do nas, bo do kogóż innego by mogli. Tak się oczywiście może stać. Ale wcale nie musi. Była kiedyś taka partia, nazywała się KPN, która bardzo wierzyła, że kiedy Polacy rozczarują się rządami innych, to oddadzą rządy jej. Bardzo się zawiodła. Nie jest powiedziane, że PO nie powtórzy jej losu i nie spali się w podobny sposób w opozycji. Na razie wyraźnie nie ma pomysłu, jak do tego nie dopuścić. Jest wreszcie wniosek trzeci, ale ten wymaga cofnięcia się myślą do poprzedniej kadencji. Można go ująć w słowach: wciąż jeszcze trwa miodowy miesiąc. Polacy są politycznie mniej wyrobieni niż obywatele demokracji zachodnich; rzecz przecież oczywista, wciąż się tego ustroju uczymy. Nie wdają się w niuanse, nie potrafią rozbierać polityki na "za" i "przeciw". Nasze decyzje są proste: ufamy albo nie ufamy. Jeśli ufamy, to przez długi czas partii, której ufamy, uchodzi bezkarnie wszystko, a głosy komentatorów atakujących ją w mediach odrzucamy z gniewnym pomrukiem. Ale jeśli stracimy zaufanie, to z punktu przeradza się ono w nienawiść. I wtedy nic nie pomoże, choćby sama Matka Boska zaapelowała ze świętego obrazu. Przypominam, jak wyglądała krzywa popularności SLD: przez prawie dwa lata stabilne, wysokie poparcie, cokolwiek lewica wyrabiała. A potem nagle krach, i koniec. Proszę przypomnieć sobie losy wcześniejszych rządów. W większości wypadków (wyjątkiem jest rząd Olszewskiego, ale można to wyjaśnić) daje się wyróżnić ów okres pierwotnej sympatii, a potem moment odrzucenia całkowitego, natychmiastowego i bezwzględnego. Bo w Polsce nikt - NIKT, żadna prawica, lewica ani różne centrowe diabliwiedząco - nie ma stabilnego elektoratu. Polska polityka, to, jak ktoś zauważył, lotne piaski. Miller chyba tego nie zrozumiał, w każdym razie nie wtedy, gdy należało - przekonanie o stabilnym poparciu raczej jego formacji zaszkodziło, bardzo ją rozzuchwalając. Czy rozumie to Kaczyński? Dobre pytanie. Z jednej strony chyba tak, bo jest politykiem z dużym doświadczeniem. Z drugiej - może jednak nie, bo za dobrze mu ostatnio idzie, a to zawsze usypia czujność. Myślę, że do wyborów samorządowych wiele się w nastrojach nie zmieni. Natomiast krytycznym momentem będzie mniej więcej połowa przyszłego roku. Jeśli koalicji uda się do tego czasu przekonać Polaków, że pod jej rządami sprawy idą w dobrą stronę, to może liczyć na sukces, który na razie nikomu się w III RP nie udał, czyli na utrzymanie władzy przez dwie kadencje.