Szwecja jest krajem, gdzie wszystkie kryteria liberalnej demokracji są wypełniane ze stachanowską nadwyżką. Jednak to Turcja decyduje o tym, czy Szwecja stanie się członkiem NATO - najważniejszej struktury mającej w intencjach jej twórców czuwać nad bezpieczeństwem liberalno-demokratycznego Zachodu. Turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan postanowił wykorzystać możliwości blokowania członkostwa Szwecji w NATO do maksimum, wiedząc, że względna mocarstwowość jego kraju i rządu skończy się z chwilą, kiedy Szwecja będzie już członkiem Sojuszu. Najpierw wymusił zmianę szwedzkiej konstytucji, tak aby sama już przynależność do kurdyjskich organizacji działających w tym kraju mogła być ścigana jako działalność terrorystyczna. Wymusza też na Szwecji i Finlandii zmianę prawa imigracyjnego, tak aby na terenie tych krajów nie mogli działać, a nawet przebywać, nie tylko działacze radykalnych organizacji kurdyjskich, ale także inni polityczni przeciwnicy prezydenta i jego partii. Kiedy Szwecja zmieniła już swoją demokratyczną konstytucję na żądanie niedemokratycznego państwa, doszło do prowokacji pod ambasadą Turcji w Sztokholmie. Skrajnie prawicowy polityk duńsko-szwedzki Rasmus Paludan spalił tam publicznie Koran. Nieco później okazało się, że całe wydarzenie zostało zorganizowane i sfinansowane przez innego prawicowego populistę Changa Fricka, który wcześniej pracował dla rosyjskiej telewizji Russia Today i jest uważany za putinowskiego agenta wpływu w Skandynawii. Erdogan skorzystał z tej kolejnej podsuniętej mu przez Putina okazji, aby zażądać od Szwecji takiej zmiany prawa, by palenie Koranu zostało tam zakazane. Inaczej Szwecji do NATO nie wpuści. Już wcześniej Unia Europejska musiała zapłacić Erdoganowi politycznie, gospodarczo, wizerunkowo za zamknięcie głównej trasy nielegalnego przerzutu do Europy syryjskich uchodźców. Pierwszy kryzys uchodźczy w ten sposób się skończył, demokratyczne rządy w "rdzeniu Europy" zostały ocalone, ale arbitrem w tej grze, rozpoczętej przez Putina, który przekonał wówczas Asada do otwarcia granic państwa pogrążonego w wojnie domowej, stał się Erdogan, który uosabia wszystkie antywartości liberalnego Zachodu. W cieniu nowej wojny Erdogan znów ma rozwiązane ręce. Ameryka i całe NATO nie zaryzykują utraty własnych baz na terenie Turcji i zaprzestania formalnego czy nieformalnego wspierania przez władze tureckie działań Amerykanów i NATO na Bliskim Wschodzie, w Iranie czy w pobliżu Rosji. W tej sytuacji nikt na Zachodzie nie recenzuje zbyt głośno niszczenia demokracji w Turcji, łamania prawa, uciszania prasy, nawet tortur i pacyfikacji na terenach zamieszkanych przez kurdyjską mniejszość. Są w Polsce politycy, którzy Erdoganowi tego typu mocarstwowości i tego typu suwerenności - szczególnie wobec liberalnego Zachodu - szczerze i głęboko zazdroszczą. W czasie swojej ubiegłorocznej podróży po Polsce Jarosław Kaczyński powiedział na spotkaniu z sympatykami w Kórniku: - Chciałbym, żeby o Polsce mówiono tak jak o Turcji - że to jest poważne państwo. Tak powinno być i tak się staje. To jedyna droga do obrony również naszej suwerenności w sferze kultury. Właściwie powtórzył tylko swoją obietnicę z 2014 roku, kiedy po raz pierwszy stwierdził, że "trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja, ale trzeba w tym celu dokonać zmiany władzy i wymiany elit". Erdogan przez ponad dwadzieścia lat swoich rządów faktycznie wymienił tureckie elity z w miarę świeckich i w miarę zróżnicowanych na jednolicie partyjne i islamistyczne. Skutecznie sparaliżował tureckie sądownictwo, ograniczył prawa obywateli, podkręcił wszystkie możliwe wewnętrzne konflikty, aby przedstawiać się później jako jedyny gwarant porządku, wreszcie oddał znaczną część publicznego majątku swoim partyjnym kolegom. Czy to jest obrona suwerenności własnego państwa i własnej kultury wobec "obcych", czy też raczej obrona suwerenności własnej władzy i władzy własnej partii wobec narodu i wszelkich instytucji kontrolnych? Kaczyński całkiem racjonalnie marzy o drugiej Turcji, gdyż ten model rządów na pewno opłacałby się jemu i jego partii. Czy jednak erdoganowska suwerenność władzy wobec własnego narodu opłacałaby się Polakom? No i czy opłacałaby się Polakom taka słabość Zachodu, kiedy ten Zachód musi składać daniny coraz bardziej dziczejącym peryferyjnym tyranom? Rzym miał w swojej historii okres, kiedy tamtejsi cesarze płacili daniny barbarzyńskim watażkom. Za to, by pilnowali jego granic, za to, by nie najeżdżali stolicy. Była to jednak epoka w historii Rzymu schyłkowa. W dodatku Kaczyński nie jest ani Atyllą, ani jakimś innym królem Hunów czy Gotów. Po upadku kolejnego Rzymu (czego ani kolejnemu Rzymowi, ani sobie nie życzę), Polacy staną się nie pierwszymi beneficjentami, ale pierwszą ofiarą nowego europejskiego chaosu. Nawet Turcja będzie wówczas bezpieczniejsza. Nie leży między Niemcami i Rosją, ale jest otoczona jeszcze słabszymi i jeszcze gorzej od siebie zorganizowanymi państwami. Turcja, mimo swego braku reform i zacofania, nie straciła niepodległości w XIX-wieku, kiedy Polska już nie istniała. Słaba i osamotniona dyktatura w Turcji nie oznacza natychmiastowego upadku tamtejszego państwa. Słaba i osamotniona dyktatura w Polsce jest przepisem na to, żeby naszego państwa znów na mapie Europy zabrakło.