Pewnie, że to oburzające, gdy jakieś wszechpolskie małolaty każą się legendarnemu przywódcy Solidarności tłumaczyć z agenturalnej przeszłości, a historia o dowiezieniu Wałęsy do stoczni wojskową motorówką jest pewnie równie prawdziwa, jak równie żywotna opowieść o czterech tysiącach Żydów uprzedzonych o ataku na WTC. Ale Wałęsa sam sobie winien. Wraca do niego jak bumerang "nocna zmiana" po ogłoszeniu listy Macierewicza, ówczesne krętactwa z posłanym do PAP i wycofanym po pół godzinie przyznaniem się, późniejsza czystka w gdańskiej delegaturze UOP i jej archiwach. Zamiast teraz rwać szaty i krzyczeć, lepiej by były prezydent zrobił uczciwie wyjaśniając, jak to było z "agentem, którego trzeba awansować" Wachowskim, z "masowaniem lewej nogi", z próbą zasadzenia w posowieckich bazach eksterytorialnych spółek, nielegalnym inwigilowaniem opozycji i patronowaniem układowi przewerbowanych ubeków. Przecież teraz już może były prezydent szczerze i uczciwie o tym wszystkim opowiedzieć. Tylko, że do niego wciąż to nie dociera. Wałęsa naczytał się o Piłsudskim i wciąż mu się wydaje, że jest kimś podobnej miary. Widzi w swojej obecnej sytuacji coś w rodzaju pobytu marszałka w Sulejówku. "Jeśli Polacy będą mieli dość gierek polityków i zatęsknią za systemem prezydenckim... jestem przygotowany" - zapowiada. Zapomina tylko o jednym. Piłsudski odszedł w prywatność po wygranej wojnie, po sukcesach politycznych, u szczytu sławy - tak, jak legendarny Cyncynatus. Wałęsa pozostał w pamięci jako polityk przegrany, czepiający się rozpaczliwie stołka, usiłujący odwrócić wyrok narodu oskarżaniem o fałsze wyborcze ("nie przegrałem wyborów tylko liczenie głosów") i sprawą "Olina". Takiego polityka się już do powrotu nie przyzywa - jego dożywotnie miejsce jest na wykładach w USA i na rocznicowych akademiach ku czci. Rafał A. Ziemkiewicz