Pierwszy najgłośniejszy film dokumentalny braci Sekielskich "Tylko nie mów nikomu" pomógł PiS-owi zmobilizować po swojej stronie większość Kościoła, większość jego "twardych" wiernych, i wygrać wybory do Parlamentu Europejskiego (oczywiście drugą przyczyną było sześć procent głosów, które "Wiosna" zabrała zjednoczonej wówczas relatywnie opozycji, a które okazały się politycznie całkiem zmarnowane, szczególnie biorąc pod uwagę dalsze losy "Wiosny" i samego Biedronia). Bracia Sekielscy jako dziennikarze śledczy zrobili to, co należało, powstał ważny film, wysoko oceniony nawet przez ludzi Kościoła, oczywiście tych, którzy pozostali w tej instytucji chrześcijanami. Pewną nadwyżkę pragmatyzmu wykazali jedynie, wrzucając swój film w apogeum kampanii wyborczej, by sprzedał się lepiej, bo kampanie wyborcze najbardziej podkręcają rynkowe emocje kulturowej wojny. Także tym razem Kaczyński i Morawiecki mają zamiar użyć Jana Pawła II jako zwierzę pociągowe (parafraza za Jerzy Stempowski, "Chimera jako zwierzę pociągowe", tom esejów z 1933 roku), które dowiezie ich do trzeciej kadencji. Oczywiście podobne nadzieje mają politycy i polityczki lewicy, ale to co u Kaczyńskiego i Morawieckiego jest skutecznym cynizmem, u Czarzastego i Zandberga jest wyłącznie żałosnym padlinożerstwem, nadzieją na minimalne choćby używienie się na zwłokach centrowej liberalnej Polski, która trzeciej kadencji PiS-u nie przetrwa na pewno. Po ukazaniu się nowych dziennikarskich informacji na temat umiarkowanej determinacji, z jaką Karol Wojtyła walczył z pedofilią w Kościele, najrozsądniejsze teksty interpretacyjne napisali Tomasz Terlikowski i Dominika Wielowieyska. Należy do tego dodać wywiad Adama Michnika dla "Gazety Wyborczej". Wszyscy oni powtarzają, że patologie polskiego Kościoła istnieją, a spora część polskiego kleru zachowuje się niemoralnie, a być może także krótkowzrocznie, pragnąc zamieść to wszystko po dywan i oddając się pod opiekę takich "sprzątaczy" jak Kaczyński, Morawiecki czy Ziobro. Jednocześnie jednak dla nich wszystkich próba sprowadzenia całej osoby Karola Wojtyły i całego jego dorobku (także świeckiego) wyłącznie do ewidentnych błędów, jakie popełnił w walce z pedofilią (czy raczej w zaniechaniach tej walki), rozliczanie go według dzisiejszych standardów "woke culture" i "kultury unieważniania", która jest niemoralna i niszcząca nawet w centrach zachodniej cywilizacji, nie mówiąc już o jej polskich peryferiach - to wszystko droga do samobójstwa Polaków. Wcale nie wyłącznie politycznego, ale także kulturowego i cywilizacyjnego. Kopernika postępowi Polacy też powinni "unieważnić", bo był człowiekiem Kościoła i żył z własną gospodynią. Kopernik na tym nie straci, bo jako jego ojczyzna już od dawna zgłaszają się Niemcy. Podobno Karolem Wojtyłą jest zainteresowany Meksyk, jeśli nasi antyklerykałowie zdołaliby go z Polski usunąć. Po wybuchu "awantury papieskiej" najbardziej cyniczne były wpisy i deklaracje Mateusza Morawieckiego, produkowane zgodnie z logiką znaną nam z maili Dworczyka, z których dowiadujemy się, że ekipa naszego korporacyjnego premiera każdą ludzką tragedię czy patologię może uznać za "polityczne złoto", które należy wykorzystać do końca. Tymczasem Terlikowski, Wielowiejska i Michnik zostali "skancelowani" w bańce postępowej. Dziennikarze, historycy i prokuratorzy w ujawnianiu patologii obecnych i przeszłych, w ujawnianiu i karaniu winnych, mają do odegrania rolę kluczową. Politycy opozycji mają we wszystkich tych planach obowiązek inny - przejąć władzę od PiS-u. Wówczas prokuratura przestanie być ślepa na "grzechy Kościoła", a w IPN historycy zastąpią partyjnych funkcjonariuszy. Jeśli opozycja przegra wybory, nie pozostanie jej nic, poza oburzeniem. Oburzenie mobilizuje wyborców (dlatego Kaczyński czy Morawiecki na "oburzenie" obrońców Jana Pawła II tak liczą), jednak to nie na oburzeniu buduje się wyborcze zwycięstwa, ale na silnych partiach, na ich sensownych koalicjach, na mądrych politycznych strategiach. Opozycja ma coraz mniej czasu. Krok w dobrym kierunku (deklaracja współpracy pomiędzy Hołownią i PSL-em), pozostaje półkrokiem. Postępowa bańka medialna atakuje Hołownię, on sam traci poparcie za "pobrudzenie się PSL-em", a nie została jeszcze ogłoszona wspólna inicjatywa polityczna, nie zaczęła być regularnie prezentowana w sondażach, nie został nawet wypracowany wspólny język politycznego centrum, choćby nawet centrum nieco bardziej konserwatywnego, którego Polsce tak bardzo potrzeba. Zatem ani Hołownia, ani PSL, ze swojego półkroku nie mają jeszcze żadnych korzyści, nawet nie zaczęli sprawdzać, czy mogliby mieć. "Wojna o Wojtyłę" raczej im przeszkodziła, bo posłowie i posłanki Hołowni wraz z KO wstrzymali się od głosu w sprawie PiS-owskiej rezolucji "broniącej papieża", a posłowie i posłanki PSL, z zupełnie zrozumiałego strachu przed wiejskim proboszczem, zagłosowali wraz z PiS-em. Skoro w tych felietonach cytowałem już Emila Skiwskiego, mogę też zacytować profesora Bronisława Łagowskiego (krakowskiego filozofa politycznego łączącego w późnym PRL-u ciekawy konserwatyzm ze skrajnym oportunizmem), który przypatrując się naszej postępowej inteligencji i niekończącemu się łańcuchowi jej politycznych porażek, napisał, że "ci ludzie egzaltują się własną egzaltacją". Tak samo jest dzisiaj. Obawiam się, że zarówno w sprawie Karola Wojtyły, jak też w nieporównywalnej do niej sprawie medialnej nagonki, która doprowadziła do tragicznej śmierci syna posłanki PO. Jeśli chcemy budować politykę wyłącznie na oburzeniu, ryzykujemy, że na koniec dnia zostaniemy z pustymi rękoma. Nowe pokolenie polskich feministek, które sądziły, że wystarczy im hasło "wyp...", pod którym przetoczył się i przegrał Strajk Kobiet, okazało się po raz pierwszy od trzydziestu lat niezdolne do zorganizowania Manify w Warszawie. Manifa, która odbyła się we Wrocławiu została zgłoszona na 200 osób, przyszło kilkadziesiąt, które szybko pokłóciły się o autorstwo tego sukcesu, bo anarchistów było tam więcej niż młodych feministek (niestety trochę podobny los stał się udziałem o wiele bliższego mi KOD-u). Instytucje napędzane wyłącznie oburzeniem upadły pod własnym ciężarem, zniszczył je wzajemny "kanceling", zarzuty o mobbing, oskarżenia o niedostateczny radykalizm i zdradę. "Egzaltacja własną egzaltacją" uniemożliwiła przeprowadzenie, choćby podjęcie, politycznej pracy. Palikot przynajmniej próbował zbudować w Polsce antyklerykalną partię, włożył w to sporo pracy i mnóstwo własnych pieniędzy, choć warto przemyśleć, dlaczego mu się nie udało. Dzisiejsi "oburzeni" nie potrafią nawet uratować Manify, ocalić Strajku Kobiet, obronić kompromisu aborcyjnego, nie mówiąc już o przesunięcie go choćby o milimetr w stronę ważną dla części polskich kobiet. Jako umiarkowany antropologiczny pesymista uważam, że nawet prawda nie zawsze wyzwala, jednak oburzenie nie wyzwala na pewno.