A w kraju tak bardzo poddanym władzy sitw mało kto sobie może pozwolić na to, żeby mieć przechlapane. Zwłaszcza w strukturach tak feudalnych i shierarchizowanych jak nasz (nasz? Może raczej: wciąż peerelowski) światek uniwersytecki czy tzw. środowiska kulturalne. Swego czasu mój kolega z wydziału napisał do jednej z gazet (już nieistniejącej) artykuł o kolaboracji polskich literatów z sowietami w okupowanym Lwowie. Bardzo rzetelny, co przyznał uczciwe jego przełożony, po czym stwierdził: stary, chyba nie sądzisz, że coś takiego wydrukuję? Przecież ja z Tomkiem (synem jednego ze szczególnie umoczonych w tę kolaborację poetów) co tydzień gram w tenisa. I artykuł użyźnił redakcyjny kosz. No, ale pani Shore jest Amerykanką i nie podlega uwarunkowaniom światka, w którym ktoś z kim gra tenisa, albo pije, albo był promotorem. Dlatego jej książkę nawet polonista czyta w nieustającym zdumieniu. Niby to wszystko wie, niby zna tę historię i jej bohaterów ze szkoły, a nic dotąd nie wiedział. Dopiero od Amerykanki się dowiaduje, jacy naprawdę byli ci ludzie, jaka to była Polska. Czego można się nowego dowiedzieć o Broniewskim, Standem, Wandurskim czy Słonimskim? O ich fascynacji marksizmem, kolaboracji, nadziejach i rozczarowaniu? Cóż, nie będę streszczać książki, zachęcam do jej czytania. Podam jeden tylko przykład. Oto, na przykład, w liście do przyjaciela Broniewski wyjaśnia, dlaczego zrywa ze skamandrytami: "sprzykrzyli mi się ci Żydkowie z "Ziemiańskiej"? Przekonałem się, że psychika tych ludzi jest b. daleka od mojej. Cechy charakterystyczne ich umysłowości to - błyskotliwość, szybki rozwój, fałszywa głębia? My, Słowianie, mamy intelekt cięższy, mniej lotny, ale również cięższy gatunkowo i głębszym nurtem, dalej płynący". Idę o zakład, że tego listu nikt dotąd w Polsce nie opublikował. Żeby nie było nieporozumień: autorka nie robi z owych "Żydków" żadnej sensacji. Po prostu opowiada historię z całym jej tłem - z Wandurskim chwalącym się, że jego teatr robotniczy jest najmniej zażydzonym zespołem w Łodzi (na ponad dwadzieścia osób tylko trzech "Żydków"), czy komunistami atakującymi Słonimskiego jako "śmierdzącego Żyda". Taki był nastrój, umysłowość owych czasów; z naszego punktu widzenia rasistowskie przekonanie, że cechy ludzkiej osobowości zależą od przynależności etnicznej, było oczywiste nawet dla ostro lewicującego poety, przeżywającego wówczas fascynację Trockim. Ale w naszej dzisiejszej rzeczywistości medialnej lewicowy poeta nie może być rasistą i antysemitą - lewica to przecież wszystko to, co w tradycji polskiej inteligencji dobre. Owszem, cytuje się takie wypowiedzi, dajmy na to, Pietrkiewicza czy Piaseckiego - żeby przypomnieć, jaką ohydą była endecja. Natomiast środowiska lewicowe poddano dla ich własnego dobra surowej cenzurze. Żeby polski półinteligent, utrzymywany w przekonaniu, że stanowi światłą elitę ciemnego na ogół narodu, wiedział jasno, gdzie dobro, a gdzie zło, gdzie są i zawsze byli nasi, a gdzie ciemnogród. Książka Marci Shore, poza licznymi innymi pożytkami daje i ten, że pokazuje, jak fałszywe i tendencyjne było to, co wypisywał o dwudziestoleciu międzywojennym np. Czesław Miłosz (o pomniejszych ściemniaczach nie wspominając). Miłosz, którego duchy rozstrzelanych przed pół wiekiem endeków straszyły do najpóźniejszej starości do tego stopnia, że dla ich wyegzorcyzmowania gotów był - z pozycji świadka dziejów - posuwać się do manipulacji. No, ale to przecież wiadomo, że u nas jak Noblista kłamie, to jego kłamstwo staje się prawem - a wpływowe ośrodki opiniotwórcze i media pilnują, by wszyscy je respektowali. Niezwykły to przypadek, gdy w ich jazgocie powstanie na chwilę jakaś szczelina, na przykład dzięki książce napisanej przez kogoś zza oceanu i tym samym spoza salonowych układów. Rafał Ziemkiewicz