Po pierwsze, zajmuje się tym od dwóch lat na bieżąco, a nie lubię tej samej roboty powtarzać. Po drugie, niedawno i tak ją powtórzyłem w artykule dla sobotnio-niedzielnej "Rzepy". Co prawda, artykuł ten miał tylko 16 tysięcy znaków, więc musiałem z konieczności opuścić całe mnóstwo przykładów totalnej indolencji tego gabinetu, w tym nawet tak kardynalnych, jak posłanie do szkół sześciolatków, żeby dwa razy powtarzali pierwszą klasę, czy obecna żałosna ucieczka z afery hazardowej w populistyczną ustawę hazardową (powinna się nazywać "ustawą Kononowicza" - "nie będzie niczego"), pchaną przez Sejm na siłę wbrew opinii nawet sejmowych prawników? Ale i tego, co tam pobieżnie wyliczyłem, wystarczy. Rząd Tuska jest w większości zbiorem miernot i nieudaczników, kierowanych przez człowieka, który jest doskonały w politycznych intrygach, eliminowaniu przeciwników, negocjowaniu i manewrowaniu pomiędzy wszelkiego rodzaju grupami, układami i lobbies, no i oczywiście w robieniu dobrego wrażania - ale po którym, niestety, widać, że nigdy w życiu nie sprawował żadnej funkcji poza partyjnymi i po prostu kompletnie nie nadaje się do kierowania jakąkolwiek firmą większą od osiedlowego sklepu; cóż dopiero mówić o całym państwie! Wszystko to wydaje mi się już tak oczywiste, że nie warte powtarzania. Nawet najbardziej zajadli stronnicy Tuska nie potrafili znaleźć na rocznicę niczego konkretnego, żeby go pochwalić - po długich rozmyślaniach znaleźli w końcu... obniżenie podatków i składki rentowej. To paradne, zważywszy, że obniżki te, choć weszły w życie w obecnej kadencji, były dziełem rządu Kaczyńskiego. Ktoś chce przypomnieć, że owszem, ale opozycyjne wówczas PO też za nimi głosowało? Dobrze, ale jeśli tak liczymy, to za sukcesy Tuska uznajmy jeszcze powołanie CBA i rozwiązanie WSI. I na tym listę trzeba będzie zamknąć. Ale, myślę sobie, warto pamiętać, że dwa lata rządu to także dwa lata opozycji. A z tej okazji przypomnieć trzeba - choć też, mam tę świadomość, nie jest to obserwacja nowa ani oryginalna - że Tusk, mimo całej swej nieudaczności i mimo podłej przeważnie jakości ludzkiego surowca, na jakim się opiera, może czuć się niezagrożony w swej pozycji i niczym się nie przejmować z jednej jedynej przyczyny: bo w opozycji ma Kaczyńskich i PiS. Nie chodzi tu wcale o to, co do upojenia powtarzają establishmentowe media: jakoby Polacy pamiętali "duszną atmosferę" rządów PiS, "zagrożenie dla demokracji" i rzekome nadużycia władzy, których, tak nawiasem, wcale nie było, czego najlepszym dowodem kolejne umorzenia w prokuratorach i żenująca bezradność sejmowych komisji śledczych. Otóż w samym szczycie histerii, kiedy Wałęsa, Mazowiecki, Bartoszewski czy Geremek rwali szaty w wywiadach dla zachodniej prasy, jaki to straszliwy reżim Polsce zagraża, gdy Kwaśniewski urządzał na UW konferencje w obronie demokracji, a rozmaite europejskie gremia na zamówienie polskich przyjaciół wywalały szumne ostrzeżenia i potępienia dwugłowej dyktatury - zdecydowana większość Polaków miała to gdzieś. Rzecz oczywiście rajcowała pewną grupę napakowanych tą propagandą histeryków, ale sondaże do mniej więcej trzech tygodni przed wyborami nie pozostawiały wątpliwości, że, mówiąc hasłowo, wyznawcy Michnika są w Polsce grupą mniejszościową i ich histeryczna wrogość niewiele Kaczyńskiemu szkodzi. Wręcz przeciwnie, pomagała mu, uwiarygodniając w oczach owego "prostego" Polaka, niechętnego "łże-elicie", do którego się PiS zwracał, niejako z ominięciem opanowanych przez nią mediów. Trudno dziś walczyć z tym mitem, bo odpowiada on doskonale potrzebom obu skłóconych stron. I michnikowszczyzny, która przypisuje sobie większą rolę w obaleniu rządów PiS niż rzeczywiście odegrała, bo raz, że ją to dowartościowuje, a dwa, że daje moralne prawo, bo Tuska instruowała i stawiała mu żądania (inna sprawa, że Tusk mało się tym przejmuje). I Kaczyńskiego oraz jego ludzi, którzy chcą wierzyć, że przyczyną ich przegranej była wredna, zmasowana propaganda - bo to zdejmuje z nich obowiązek przemyślenia popełnionych błędów. Mogą dzięki temu wręcz twierdzić, że żadnych błędów nie było, więc nic nie trzeba zmieniać - trzeba tylko zdobyć porównywalną z salonem siłę propagandową. Cała para idzie więc w zdobycie telewizji i wymuszenie na niej linii podporządkowanej wyobrażeniom wodza o tym, jak media go powinny lansować - wyobrażeniom na dodatek dyletanckim, bo Kaczyński tak samo, jak mediów nie lubi, tak też ich za grosz nie rozumie. Jest to strategia, która może ludziom co najwyżej obrzydzić PiS jeszcze bardziej i sprawić, że jeszcze więcej będą Tuskowi wybaczać (zwłaszcza, dopóki i lewica nie jest żadną alternatywą). O tym, jakie błędy popełnił PiS i skąd wzięło się zwycięstwo Tuska, pisałem obszernie w "Czasie wrzeszczących staruszków", więc tu tylko o tym największym. PiS nie zauważył wielkiej społecznej zmiany, której skutki skumulowały się w roku 2007. Dotychczas mapa nastrojów Polski wyglądała tak, że większość mieli, mówiąc hasłowo, niezadowoleni. Głosowali więc tak, jak im się wydawało, że będzie przeciwko wziętym razem do kupy - reformom, elitom, Balcerowiczowi, Warszawie, "złodziejom", oligarchom etc. (Oczywiście, byli nabierani, postrzegając np. jako siły antyestablishmentowe Kwaśniewskiego i SLD, ale to zupełnie inna sprawa). Kaczyński, dokonując w roku 2005 podziału wyborczego na Polskę Solidarną i Liberalną trafił w ich oczekiwania idealnie, po prostu skazał się na podwójną wygraną. Ale w 2007 z szeregu przyczyn - demografia, kasa z Unii Europejskiej, ogólna poprawa warunków życia - sytuacja się zmieniła. Większość przy urnach stanowili zadowoleni. Ci, którzy salonów nie chcieli wcale rozpędzać, ale do nich wejść, którym sznyt europejski establishmentu imponował, a lepperowskie bluzgi na "złodziejskie" elity budziły w nich odrazę. W każdym razie ci się zmobilizowali, a elektorat niezadowolony, poczuwszy się lepiej, wręcz przeciwnie - frekwencja na ścianie wschodniej była marna, na warszawskim Ursynowie zaś zabrakło kart do głosowania. PiS zrobił wierną powtórkę kampanii z 2005, tyle, że zamiast pustoszejącej lodówki straszył płatną służbą zdrowia - i, jak często bywa, to, co raz dało sukces, za drugim razem było przyczyną klęski. Tusk, człowiek bez właściwości, który przez cały czas rządów PiS formatował swą partię na "lepszy PiS" i szykował się przekonywać Polaków, że PO zbuduje rzeczpospolitą bardziej czwartą niż ta Kaczyńskich (dlatego właśnie głosował za wszystkimi sztandarowymi projektami rywali) - w odpowiedniej chwili wyczuł, że czas się przeformatować na anty-PiS. I tym sposobem złapał wiatr w żagle. To wszystko, jak mawiał imć Kuklinowski z "Potopu" "odmienna wojny kolejka". PiS przegrał, ale nie katastrofalnie. Katastrofa nastąpiła potem - i sprowadzili ją na swą partię właśnie Kaczyńscy. Katastrofa polegała na tym, że demonstracyjnie nie przyjęli oni do wiadomości werdyktu wyborców, publicznie go wielokrotnie zakwestionowali, na dodatek w formie wyjątkowo wyborców irytującej - żądając od Tuska z nadąsaniem, żeby ich przepraszał za swe "nieopisane chamstwo" (przy czym tak to w narodzie odebrano, jakby miał przepraszać, że wygrał - a wygrał wszak, bo naród tak zagłosował). Czego jak czego, ale tego w demokracji robić nie wolno absolutnie. Nie wolno sugerować wyborcom, że są zmanipulowanymi kretynami i odrzucać ich wyroku. Polityk demokratyczny może sobie prywatnie myśleć o wyborcach co chce i obrzucać ich maciami - ale publicznie musi im okazywać, jako suwerenowi, pokorę. Pochylić głowę, powiedzieć coś brzmiącego godnie, a po jednoznacznym odrzuceniu odejść. Przynajmniej na jakiś czas. Jeśli bowiem wyborcy mówią komuś "panu już dziękujemy", to zazwyczaj raz a dobrze. Praktycznie nie zdarza się, żeby chcieli go potem przywołać z powrotem. Wałęsa, gdyby stanął dziś do wyborów, nie dostałby ani procenta głosów, podobnie Miller albo Krzaklewski. Owszem, zdarza się wyborcom zaakceptować przegranego w innej, nowej roli - to przypadek Buzka (skomplikowany zresztą). Ale generalnie wyrok jest ostateczny. Dlatego w partiach zachodnich lider po przegranej mówi "dziękuję za wszystko, przepraszam, że zawiodłem" i odchodzi, a partia staje na uszach, by udowodnić, że wyciągnęła wnioski i teraz jest już zupełnie inna, nowa, poprawiona, i można znowu dać jej szansę. Kaczyński zaś zrobił dokładnie odwrotnie - więc notowania PiS runęły w dół jak rzucona z urwiska szafa. Im bardziej lider opozycji upiera się, że wszystko za jego rządów było OK, tylko wroga, kłamliwa propaganda ogłupiła społeczeństwo, i im bardziej PiS stara się być tym właśnie PiS-em, który Polacy odrzucili, im mocniej okopuje się na straconych pozycjach i pozbywa się ostatnich działaczy opierających się szaleństwu prezesa - tym bardziej staje się partią niewybieralną. Z jednej strony mamy więc nieudolny rząd i przywódcę, który wszystko, włącznie z najbardziej żywotnymi polskimi interesami gotów jest złożyć na ołtarzu swej popularności i trwania u władzy - z drugiej zaś opozycję, która robi wszystko, by utwierdzić Polaków w zniechęceniu do niej. Prawdopodobieństwo, że ludzie w pewnym momencie aż tak znienawidzą Tuska, że zechcą go ukarać przywróceniem do władzy Kaczyńskiego jest znikome, ale właśnie w imię tego prawdopodobieństwa Kaczyński pacyfikuje własną partię i wszystkie siły marnuje na wspieranie reelekcji swego brata, nie przyjmując do wiadomości, że wymagałaby ona cudu. Kaczyńskiego nic bowiem nie przekona, że cudów nie ma - przeżył już dwa, odzyskanie przez Polskę niepodległości i swój powrót z politycznego niebytu na szczyty władzy. Uważa więc za oczywiste, że cud zdarzy się ponownie. I w imię oczekiwania nań obróci wniwecz każdą społeczną energię, która mogłaby nie na jego i brata korzyść zakończyć fatalne dla Polski rządy, i zniszczy w zarodku każdą siłę, która mogłaby nie na ich rzecz odsunąć Tuska od władzy. Dlatego, jak pisałem w jednym z poprzednich tekstów, czekają nas nie jeszcze dwa, ale prawdopodobnie znacznie więcej lat stopniowego gnicia Polski, porównywalnego do saskiej nocy wieku XVIII. Niewykluczone, że z takim samym finałem. Rafał A. Ziemkiewicz