Przypomnijmy sobie oba wydarzenia. Najpierw - czerwiec 1989. Odbyły się tak zwane wybory, których wynik został z góry określony przez ustalenia Okrągłego Stołu. Zgodnie z tymi ustaleniami, Komitet Obywatelski Przy Przewodniczącym NSZZ "Solidarność" Lechu Wałęsie - bo tak się nazywała tymczasowa siła polityczna, sklecona wokół Wałęsy jako "strona społeczna" historycznego dilu - miał prawo wystawić swoich kandydatów do 35 procent mandatów w Sejmie. Kandydatów do pozostałych 65 procent miejsc wyznaczyła władza, przy czym część z nich kandydowała z konkretnych okręgów, a część umieszczona była na tak zwanej liście krajowej, bo władzy nie przyszło do głowy, by - poza tym co bezpośrednio wynikało z dilu - jakoś zasadniczo przerabiać używaną od lat przy picowanych peerelowskich wyborach "bez skreśleń" - nie widziała do tego powodu, spodziewając się wielkiego sukcesu. Teoretycznie o miejsca dla partii rywalizowali partyjni, a o miejsca "społeczne" - bezpartyjni, ale władza, w swoim przekonaniu bardzo sprytnie, zgłosiła i tam "swoich" bezpartyjnych, przeważnie prezenterów telewizyjnych, znanych lekarzy i tego rodzaju ówczesnych celebrytów. Do Senatu, który teoretycznie mógł nawet w całości zostać zdobyty przez "stronę społeczną" przyjęto niekorzystną dla opozycji ordynację, zamanipulowano też wyznaczając okręgi. Ale to wszystko nie miało znaczenia, bo nawet gdyby Komitet Obywatelski wygrał w 100 procentach, wszędzie gdzie mógł, to wedle umowy i tak komuniści mieli zagwarantowane ponad połowę głosów w Sejmie i ponad dwie trzecie w Zgromadzeniu Narodowym, czyli obu połączonych izbach, a Senat, choćby nawet przypadł cały ludziom Wałęsy, i tak nie miał żadnych realnych kompetencji. Więc mówić, że były to "pierwsze wolne wybory", jak czynią to dziś kodomici i ich medialni patroni, to zwykła kpina z historii. Owszem, zdarzyło się wtedy coś przez nikogo nie przewidzianego. Do legendy przeszedł towarzysz Czarzasty (nie ten z SLD, jego stryj), który w przeddzień "kontraktowych" wyborów na posiedzeniu KC narzekał, opierając się na badaniach opinii publicznej CBOS pułkownika Kwiatkowskiego (nie tego z SLD, jego ojca) że Komitet Obywatelski wypadnie tak słabo, iż cała operacja z Okrągłym Stołem i symbolicznym podzieleniem się władzą z opozycją weźmie w łeb, bo po prostu nie będzie się z kim dzielić. Tymczasem w głosowaniu Polacy przyznali Komitetowi Obywatelskiemu wszystkie możliwe miejsca w Sejmie i 99 ze stu w Senacie. Ale, co najważniejsze - wycięli w pień listę krajową, która, wedle ordynacji, wymagała co najmniej 50 proc. poparcia. To oznaczało, że 33 mandaty pozostają nieobsadzone, a więc cały zaprojektowany w Magdalence i klepnięty przy okrągłym meblu układ sił bierze w łeb. Komuniści nie mają dwóch trzecich, niezbędnych do wyboru prezydenta! Społeczeństwo odrzuciło umowę Okrągłego Stołu, uznało ją za zbyt kunktatorską, niewystarczającą - po prostu wypowiedziało posłuszeństwo komunistom. PZPR ze swymi satelitami przerżnęła sromotnie nawet w tzw. okręgach zamkniętych, tam, gdzie głosowało wojsko, milicja, dyplomaci i inni beneficjenci systemu. I co się wtedy stało - kto pamięta? Otóż Wałęsa i jego ekipa najpierw najsurowiej opierdzielili społeczeństwo za to, że głosowało niewłaściwie i surowo stłumili wszelkie próby wyrażenia radości z powodu przegłosowanego końca komuny - a potem wspólnie z komunistami na kolanie, wbrew wszelkim możliwym prawom, logice i przyzwoitości, zmienili wraz z komunistami między turami ordynację wyborczą, tak, aby te 33 mandaty jednak zostały przez PZPR obsadzone, i to kandydatami zgłoszonymi dopiero wtedy, nie uczestniczącymi w pierwszym głosowaniu. W tej drugiej turze wzięło udział tylko 25 procent wyborców (w pierwszej - 63, nawiasem mówiąc, rekord frekwencji nigdy już potem w ćwierćwieczu nie pobity), co samo w sobie było dobitną oceną tego, jak Wałęsa ze swoją ekipą potraktowali Wolę Narodu - ale nie miało to żadnego praktycznego znaczenia. Wbrew wyrażonej dobitnie woli Polaków, PZPR pozostał w swych interesach i wpływach niezagrożony, prezydentem został Jaruzelski, a zamiast oczekiwanej poprawy losu i powrotu do życia publicznego uczciwości, przyzwoitości i prawdy, Polacy dostali zaciskanie pasa, uwłaszczenie nomenklatury i cyniczny "pragmatyzm" w duchu "pierwszy milion trzeba ukraść" - to, co Gustaw Herling Grudziński nazwał potem "wielkim zamazaniem". Logika porozumienia "Okrągłego Stołu", którą Kiszczak bez trudu narzucił "stronie społecznej" była taka, że oto dwie oświecone elity porozumiewają się, aby wspólnie przeprowadzić trudną, przemyślną intrygę mająca doprowadzić do "demokratyzacji" socjalizmu - ale w tym dziele światłych elit zagrożeniem są masy. Z jednej strony, partyjny "beton", który może wezwać "bratnią pomoc" Sowietów, z drugiej - antykomunistyczna ekstrema, która może nadmiernymi żądaniami ten "beton" sprowokować. Warunkiem sukcesu było więc, by każda ze współumawiających się elit zdusiła swoich ekstremistów. Ta uwodząca umysły ówczesnych doradców Wałęsy symetria była kompletnie fałszywa - w istocie po stronie PZPR żadnego liczącego się betonu nie było, czego dowodem, jak błyskawicznie, w kilka miesięcy partia nominalnie 1,5-milionowa rozbiegła się bez śladu - po stronie natomiast "społecznej" ekstremą, której nastroje podjęli się spacyfikować Wałęsa z Geremkiem i resztą ekipy okazało się prawie całe społeczeństwo. Ale "oświecona elita" obkomu uwierzyła i dochowuje tej wiary do dziś. Właśnie obezwładnienie tego społeczeństwa, postrzeganego jako ciemna, groźna, katolicka siła, która uwolniona spod kurateli rzuci się stawiać szubienice i robić pogromy, spychając Polskę w otchłań wojny domowej i faszyzmu (czytajcie proszę publicystykę Michnika i jego ludzi z tego okresu), a nie reformy czy broń Boże likwidacja pozostałości totalitaryzmu, były przez ćwierć wieku główną troską i staraniem środowisk, które dziś namawiają nas do radosnego świętowania 4 czerwca. Prawdziwym momentem triumfu tych środowisk, przypadkiem też przypadającym na ten sam dzień, była "noc teczek" - i to ona powinna być, jeśli już, przedmiotem dumy marszu prowadzonego przez Wałęsę, Kwaśniewskiego i Komorowskiego (jaka szkoda, że nie doczekał tej chwili pierwszy prezydent III RP, Jaruzelski!). Tylko nie wypada, bo co się wtedy stało? Przypomnę, bo i ta historia jest do spodu zakłamana. Rząd Olszewskiego można było odwołać dużo wcześniej, i właściwie było to już ustalone w chwili, gdy nagle Sejm (pod nieobecność większości udeków i postkomunistów) przyjął uchwałę lustracyjną. Wbrew legendzie, ta uchwała nie przyśpieszyła upadku pierwszego demokratycznego rządu RP, tylko przedłużyła jego trwanie. Kluczem jest spotkanie - zostało to zarejestrowane na filmie - Wałęsy z Macierewiczem, gdy ten pierwszy mówi: niech pan uważa, panie ministrze, i niech pan tych agentów ujawni mądrze i odpowiedzialnie - a drugi odpowiada: zapewniam, panie prezydencie, że będzie zrobione starannie. Byłem kiedyś świadkiem, jak gliniarzowi spisującemu stłuczkę, w której nieoczekiwanie sprawcą okazał się ktoś ważny, przełożony udzielał przez radiotelefon instrukcji: "słuchaj, napisz ten protokół tak, żeby było - no wiesz, dobrze. Rozumiesz? Żeby było dobrze". Na co tamten oczywiście doskonale wiedział, jak ma być to "dobrze". Otóż słowa Wałęsy w tej scenie powiedziane są dokładnie tym samym, cwaniackim językiem. To Wałęsa właśnie przedłużył trwanie rządu Olszewskiego, czekając, kogo wpisze Macierewicz na listę. Ktoś spyta - przecież doskonale to wiedział, od miesięcy znał poufną "listę Milczanowskiego", praktycznie identyczną z tym, co ogłosił Macierewicz. Oj, naiwny, naiwny... Wałęsa wiedział, kto był agentem, ale zakładał, że Macierewicz nie jest idiotą i przecież nie ujawni uczciwie wszystkich, bo to by oznaczało natychmiastową polityczna śmierć, połączenie wszystkich przeciwko sobie. Więc czekał, jak Macierewicz zagra - rozwali UD, ZChN czy KPN, bo w każdym wariancie zamierzał ugrać dla siebie wzmocnienie władzy. Gdy 4 czerwca rano zorientował się, że Macierewicz jednak jest, wedle Wałęsowego sposobu myślenia, idiotą i uderzył we wszystkich naraz, nawet w niego, na chwilę wpadł w panikę, ale potem opanował sytuację, zmontował szybko koalicję "nocnej zmiany" i o wiele lat przedłużył trwanie elity opartej na peerelowskich układach, lewej kasie i agenturalnych podległościach. Ba, wzmocnił ją znacznie, bo wspólny wróg - rodząca się wtedy centroprawica, i wspólne zagrożenie lustracją położyło kres bratobójczej "wojnie na górze" tak skutecznie, że kiedy dziś przypomina się, jakie wuje wieszało środowisko "Wyborczej" na Wałęsie przed tą datą, młodzi nie są w stanie uwierzyć. Tamten 4 czerwca, a nie kontraktowe wybory, były dla tej elity prawdziwym zwycięstwem do świętowania - ale głupio jej to otwarcie mówić. Stąd pic, że chodzi o "demokrację" czy "wolność". Stąd, no i z powodu, że właściwie żadnej innej daty usychająca po odsunięciu od żłobów elita III RP nie jest w stanie świętować. Rocznica Sierpnia, która się narzuca, świętowana być nie może, już nawet nie dlatego, że od razu nasuwa się pytanie, dlaczego do dziś nie powstała monografia tak wielkiego wydarzenia historycznego (wiadomo - bo nie dałoby się w niej ukryć, że nie było żadnego płotu, tylko dostarczono Wałęsę do stoczni, by strajk zgasił, co mu się prawie udało) - ale przede wszystkim dlatego, że w ten sposób symbolicznie podkreślono, by w upadku komunizmu i odzyskaniu przez Polskę wolności rolę mas. A masy, jak się już napisało, w narracji pomagdalenkowych elit były w tym procesie tylko problemem i zagrożeniem. Nie jacyś tam robole swoim strajkowaniem, tylko Wałęsa i Geremek swoim dilowaniem załatwili ciemnej masie demokrację i wolność, czego ta nie doceniła. Taki będzie sens jutrzejszego świętowania na złość PiS-owi, w którym, mam nadzieję, że weźmie udział, dowodząc swego propagandowego ogłupienia, jak najmniej ludzi.