Partie, które tworzą nową większość parlamentarną, po powołaniu rządu będą musiały rozstrzygnąć, czy na wiosnę 2024 roku wrócić do idei jednej mocnej listy. Przede wszystkim Koalicja Obywatelska i Trzecia Droga (PSL), które mają wspólne doświadczenia samorządowe, zapewne myślą już o przejęciu władzy we wszystkich sejmikach wojewódzkich, co byłoby nie tylko symbolicznym, ale także praktycznym potwierdzeniem zmiany, jaka niedawno dokonała się w Polsce. Podczas gdy słabnąca partia Jarosława Kaczyńskiego będzie zajęta szukaniem sposobu na wewnętrzną konsolidację i kreowaniem się na totalną opozycję czy raczej jej karykaturę, nowa władza będzie chciała wykorzystać premię za jesienne zwycięstwo. Będzie to zarazem pierwszy test dla liderów, którzy dziś upajają się rozkoszą wygranej, ale zdają sobie sprawę, że tylko pogłębianie współpracy może zapobiec pruciu się więzi w ich ponadprzeciętnie zróżnicowanym bloku politycznym. Z kolei wybory europejskie wymuszą na liderach pytanie, czy wrócić do koncepcji Koalicji Europejskiej, bo tylko w takim układzie - maksymalnego zjednoczenia - można sięgnąć po realnie dobry wynik. Wprawdzie liczni malkontenci pogrzebali już wspólną listę jako sposób na uprawianie polityki, ale racjonaliści przypominają o obowiązującej w Polsce ordynacji. A także o tym, że stworzenie koalicji rządowej zmienia perspektywę i grzebie dawne niepewności wobec takiej koncepcji. Jeśli Tusk poważnie myśli o odbudowie polskiej dyplomacji, zapewne nie rozważa odpuszczenia wyborów do Parlamentu Europejskiego. PiS straszyło (straszy i będzie straszyć) Polaków federalizacją Unii Europejskiej, dominacją Niemiec i likwidacją suwerenności, ale nigdy nie szło za tym wzmacnianie naszej pozycji dyplomatycznej. Kaczyński wolał widzieć Polskę w oblężonej twierdzy i śnić sny nie o potędze, lecz o samotnej wyspie, tym bardziej więc w powrocie do poważnego stołu negocjacyjnego i odbudowie podmiotowości nowej władzy przyda się znacząca przewaga w eurowyborach. Oczywiście największe emocje będą budzić wybory prezydenckie w 2025 roku. Andrzej Duda wystarczająco dobitnie pokazuje, że nie zamierza sprzyjać nowej władzy, więc do czasu wyboru kolejnego prezydenta działania rządu będą przez niego maksymalnie paraliżowane. W PiS na razie nie widać kandydata, który mógłby być wykreowany na jego następcę, natomiast po stronie nowej koalicji rządzącej może rozegrać się widowiskowy bój. Szymon Hołownia, któremu już zapomniano wpadki i śmiesznostki z początków kariery, o ile utrzyma dobre wrażenie z pierwszych dni urzędowania jako marszałek Sejmu, ma szansę stać się bardzo poważnym kandydatem po stronie bloku demokratycznego. Już dziś widać, że chce kreować wizerunek lidera, który jeśli będzie wchodzić w spór z przeciwnikami politycznymi z PiS, to jednocześnie zamierza szanować ich wyborców i przekonywać ich do siebie. Pozostaje pytanie, jaką rolę Tusk przewidział dla Rafała Trzaskowskiego, dotychczas naturalnego kandydata KO na prezydenta. Czy będzie chciał utrzymać go w sferze samorządowej, co byłoby rodzajem uwiązania na sprawach lokalnych, czy szerzej otworzy mu drzwi do polityki krajowej. Nie wiadomo też, jak wobec tej sytuacji zachowa się sam prezydent Warszawy, którego ludzie są obecnie przez Tuska przytulani, a ewentualne obowiązki rządowe zamkną im przestrzeń do indywidualnych inicjatyw, narzucą osobistą odpowiedzialność i wymuszą pełną lojalność wobec premiera. Znając Tuska, można przypuszczać, że w sprawie wyborów prezydenckich ma w zanadrzu kilka scenariuszy, a wśród nich takie, które byłyby dla opinii publicznej co najmniej zaskakujące. Poparcie Hołowni w tej sprawie nie wchodzi przecież w grę. Przemysław Szubartowicz