Ten nieustanny harmider nad grobami ofiar katastrofy jest coraz bardziej przykry, a w zgiełku i hałasie pada coraz więcej słów haniebnych, obraźliwych dla żyjących i godzących w pamięć o zmarłych. Widok małego, coraz bardziej pochylającego się krzyża i przegrodzonego barierkami Krakowskiego Przedmieścia, budzi we mnie nieodmiennie smutek i zdumienie. Smutek, bo z każdą wizytą przed Pałacem Prezydenckim uświadamiam sobie, że nas Polaków podzielić może wszystko - nawet tragedia, a zdumienie - że nikt nie potrafi podjąć decyzji (nie wymagającej ani szczególnej przemyślności, ani odwagi) o sensownym i godnym zakończeniu tej wojny o krzyż. W cztery miesiące po tragedii, w której zginęło 96 osób o najróżniejszych poglądach, przekonaniach, drogach życiowych i afiliacjach partyjnych, katastrofa smoleńska nabiera coraz silniejszych barw partyjnych i staje się sztandarem jednego tylko ugrupowania. Mimo, że zginęli w niej i jeden z najważniejszych polityków SLD - kandydat lewicy na prezydenta, i parlamentarzyści wszystkich ugrupowań politycznych, i urzędnicy, wojskowi, duchowni, stajemy się wszyscy zakładnikami czarno-białego schematu dyskusji i o samej katastrofie i o sposobach jej upamiętnienia. Dużo można by napisać o mechanizmie tego zjawiska. Składa się nań - bez wątpienia - waga i liczba ofiar wywodzących się ze środowiska PiS, ale też retoryka polityków tego obozu - którzy już kilka dni po katastrofie zaczęli traktować ją niczym partyjną własność. Wrażenie pogłębia też zachowanie pozostałych ugrupowań politycznych, które sprawiają czasami wrażenie, jakby - mniej czy bardziej świadomie "oddawały" katastrofę w ręce partii Jarosława Kaczyńskiego. PiS składa co miesiąc kwiaty przed Pałacem? Dlaczego nie robią tego i inni? Dlaczego dają sobie i nam narzucić poczucie, że katastrofa nie była dramatem ogólno-narodowym, poza- i ponad- partyjnym? Wszak - nie ukrywając politycznego pochodzenia i sympatii Lecha Kaczyńskiego - był on wybranym w powszechnych wyborach prezydentem Rzeczpospolitej. Śmierć prezydenta, śmierć mnóstwa kluczowych dla państwa osób, śmierć tak nagła i wywołująca tak ogromne emocje, zasługuje - bez wątpienia - na upamiętnienie. Pomnik? A czemużby nie? Tyle, że pomnik wszystkich, podkreślam wszystkich, ofiar katastrofy. Przy całym szacunku dla zmarłego prezydenta, pomysły wystawiania pomnika Lecha Kaczyńskiego uważam jednak za mocno przesadzone. Chyba nawet najwięksi zwolennicy jego prezydentury, mieliby kłopot z wymieniem tych z jego politycznych osiągnięć, które nazwać by można pomnikowymi. Ale skoro Brytyjczycy stawiają pomnik ofiarom zamachów w metrze, a Hiszpanie - zamachu na stacji Atocha, czemu my nie mielibyśmy postawić pomnika ofiar 10 kwietnia? Można oczywiście dyskutować, czy powinien on stanąć akurat przed Pałacem Prezydenckim, ale skoro właśnie to miejsce wybrano spontanicznie miejscem przeżywania żałoby i oddawania hołdu zmarłym tuż po katastrofie, to - znów - dlaczegóż pomnik nie miałby stanąć akurat tam? A w pomnik można wpasować ten nieszczęsny wątły krzyż i zakończyć w ten sposób, przedłużającą się wojnę. Minusem takiego rozwiązania jest oczywiście to, że będzie ono sprawiało wrażenie wymuszonego przez kilkunastoosobową grupkę demonstrantów, ale nawet jeśli tak będzie - trudno, machnijmy na to ręką i miejmy tę dyskusję za sobą. Konrad Piasecki