Śmieję się, płaczę i zgrzytam zębami czytając, jak to mój kraj za 15 milionów dolarów przekazanych w tekturowych kartonach zgodził się złamać konstytucję i prawa człowieka. Z dwojga złego wolałbym, żebyśmy robili to za darmo, z poczuciem misji i przeświadczeniem, że działamy w słusznej sprawie, a nie narażali się na zarzut, że sprzedajemy wartości za sumy, które w świecie służb budzić mogą raczej pusty śmiech niż respekt. Pieniądze to jednak tylko jedna, pewnie najmniej istotna w całej tej historii sprawa. Nie wierzę bowiem, by podejmujący decyzję o wpuszczeniu CIA do Kiejkut politycy robili to w imię tych 15 milionów. Jeśli już szukałbym w ich działaniu jakiś błędów i nie całkiem szczytnych racji, to krytykowałbym nieco naiwną chęć przypodobania się Wielkiemu Amerykańskiemu Bratu i niekłopotanie siebie i naszego sojusznika pytaniami, po jaką właściwie cholerę potrzebuje willi na terenie pilnie strzeżonego ośrodka polskiego wywiadu. Warto przypomnieć sobie atmosferę, w jakiej świat zachodni żył po 11 września 2001 r. Wtedy nie było wątpliwości, że z terrorystami trzeba walczyć, że należy sięgać po wszystkie możliwe środki, by wyeliminować ryzyko kolejnych zamachów, i że trzeba wchodzić do Afganistanu, by obalać reżim talibów i dopaść Bin Ladena. To był czas, kiedy pierwszy raz w swej historii NATO uznało, że Sojusz winien wypełnić warunki artykułu 5 Traktatu Waszyngtońskiego - nakazującego kolektywną obronę państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego, co niosło za sobą zobowiązanie wszystkich krajów sojuszu do udzielenia Stanom Zjednoczonym niezbędnej pomocy. Czy można się dziwić ówczesnym rządzącym, że poproszeni przez USA o użyczenie lotniska i budynku niespecjalnie protestowali? Że jako nowi członkowie sojuszu chcieli się zasłużyć? Że oddali sprawę służbom i że - jak się dziś wydaje - woleli nie wiedzieć wszystkiego? To był czas, kiedy działano po trosze w logice czasu wojny, a ten, jak wiadomo, skłania do usprawiedliwiania działań, które w czasach pokoju jeżą włos na głowie. I ciekaw jestem, który z polityków, którzy tak chętnie dziś wieszają psy na tych, którzy nie sprzeciwili się Amerykanom, podjąłby wówczas inną decyzję... To, że więzienie CIA w Polsce było, jest - jak podejrzewam - wiedzą dostarczaną na biurka wszystkich kolejnych prezydentów i premierów, którzy przyszli po parze Kwaśniewski/Miller. Symptomatyczne i chwalebne jest to, że żaden z nich nie uczynił z tej sprawy polityczno-partyjnego oręża. I bracia Kaczyńscy, i Tusk, i Komorowski spuszczają na nią zasłonę milczenia, a jeśli ktoś próbuje ją przypominać albo budować na niej swą pozycję, to są to nieliczni idealiści albo cynicy. I oby tak pozostało. W interesie nas wszystkich jest, by o historii więzienia było raczej cicho niż głośno, i by pozostała po wsze czasy - może i wstydliwą - polską tajemnicą stanu.