Każdy teoretyk i praktyk kampanii wyborczych zdumiałby się wielce przyjechawszy do Polski i obejrzawszy naszą walkę o Pałac Prezydencki. W normalnej kampanii wyborczej to kandydat, który przegrywa w sondażach, jest tym bardziej kąśliwym, agresywniejszym i prowokującym. To on żąda debat i rozmów, to on dwoi się i troi, by wymusić na rywalu jakiś nieopatrzny ruch czy błąd. U nas jest dokładnie odwrotnie. U nas to kandydat, który mógłby - przynajmniej w teorii - kiwać palcem w bucie, czekając na wyborczy werdykt, a zwłaszcza jego otoczenie stara się za wszelką cenę wyprowadzić rywala z równowagi. To oni sięgają po coraz cięższą artylerię i coraz częściej używają argumentacji, która ma małą szansę przekonania nieprzekonanych, a dużą - zrażenia do kandydata tych, którzy wciąż się wahają. Apogeum tej postawy było niedzielne spotkanie komitetu honorowego w Pałacu na Wodzie. Domyślam się, że ciężko zapanować nad każdym słowem szacownych autorytetów, które zaprasza się do komitetu honorowego, ale można oczekiwać, ze kandydat będzie potrafił ten nastrój stonować, a przy okazji nie napełniać nienawiścią do siebie poznaniaków i krakusów, bo bez ich głosów trudno będzie te wybory wygrać. Przyznaję, że milczenie Jarosława Kaczyńskiego może nieco drażnić. I drażni... Nie tylko polityków Platformy, ale i politologów, dziennikarzy, a i co bardziej krewkich fanów Bronisława Komorowskiego. Nieliczne, starannie zaaranżowane i autoryzowane wywiady ciężko bowiem uznać za pełnowymiarowy i pełnowartościowy udział w kampanii wyborczej. A zapowiedzi, że oto... już, już... kandydat ruszy w Polskę, że się odezwie, że się spotka z ludźmi, że zwoła konferencję, już po paru godzinach okazują się przedwczesne i nieuzgodnione z najbardziej zainteresowanym, czyli samym Jarosławem Kaczyńskim i tylko podgrzewają atmosferę oczekiwania na wielkie wejście prezesa do gry. Można uznawać to za skandaliczne uchylanie się kandydata od odpowiedzi na kluczowe pytania, można też - jak przekonywał mnie ktoś z PiS-u - mówić, że prowadzenie kampanii to przywilej, a nie obowiązek i że skoro ktoś nie chce być obecny w mediach - to jego i tylko jego strata. Tak czy inaczej sztabowcy Komorowskiego powinni przyjmować to z większym spokojem i nie dawać po sobie poznać, jak bardzo kampania-niekampania Kaczyńskiego wyprowadza ich z równowagi. Podejrzewam zresztą, że przyczyny tego zdenerwowania nie biorą się tylko z niepokoju, z jakim prezesem PiS-u będzie miało się do czynienia, ale też z trudności w komponowaniu pieśni pochwalnych o własnym kandydacie. Widać, że sztab marszałka ma wciąż problem z tym, jak by go ładnie opakować i dobrze sprzedać, sam Komorowski tego zadania współpracownikom nie ułatwia, a i oni strzelają sobie i kandydatowi w stopy. W tej kampanii marszałkowi przytrafiło mu się już kilka gaf, a wczorajsza wpadka żywiołowo-wyborczo-konstytucyjna jest zdumiewającym przykładem, tyleż nieznajomości przez kandydata jednego z artykułów ustawy zasadniczej, co przedziwnej słabości osób, które słysząc, że media huczą o możliwości przełożenia wyborów powinny podsunąć marszałkowi ściągę (a choćby i z Wikipedii) co na ten temat mówią przepisy. A tak to wyszło i śmiesznie i strasznie. Konrad Piasecki Wybory 2010 - raport specjalny