Walka na mniej czy bardziej zabawne spoty, obrzucanie się "berbeciami", "pomocnikami szefów", i "ciamciaramciami", a na dodatek dyskusje o tym kto komu i dlaczego nie oddał "stówy" są płytkie i błotniste niczym węgierski Balaton. Co gorsza - nic i nikt nie daje nadziei na to, że do 21 października cokolwiek w tym stanie rzeczy się zmieni. Nadzieje pokładane w "największym wydarzeniu tej kampanii", "wojnie gigantów", "bitwie między III a IV RP" rozwiały się niczym sen jaki złoty. Nie należę do tych, którzy twierdzą, że debata Kaczyński-Kwaśniewski była nudna. Jak na starcie zawodników tej wagi, rzekłbym nawet, że była frapująca i porywająca. Problem w czymś innym. W tym, że nie dało się w niej odnaleźć choćby cienia starcia programów i pomysłów. Obaj panowie na co konkretniejsze pytania odpowiadali takimi ogólnikami, albo wypływali na tak szerokie wody, że gdyby włożyć ich wypowiedzi do wyżymaczki woda lałaby się strumieniami, i nic prócz niej by nie zostało. O ile debata, przynajmniej mnie, rozczarowała zawartością faktów, to wiele innych odsłon tej kampanii przyprawia mnie o ból zębów i obawę, czy polityczna zawierucha nie odebrała komuś rozumu. Donald Tusk oburza się, że premier nie ma prawa jazdy, Jarosław Kaczyński mówi, że nie będzie rozmawiał "z pomocnikiem", a Aleksander Kwaśniewski wchodzi sobie na trybunę kijowskiego uniwersytetu na solidnym rauszu, zaś jego współpracownicy tłumaczą, że były prezydent pije, bo "ma na Ukrainie olbrzymi autorytet". Rozumiem, że kampania ma swoje prawa i że retoryka jest sztuką, która niecodziennie musi sprzęgać się z logiką, ale są pewne granice. Czepianie się braku prawa jazdy, czy wyzywanie Tuska od pomocników Kwaśniewskiego, że o najnowszej "kontuzji goleni prawej" nie wspomnę, solidnie te granice przekraczają. Zgoda. Na początku było nawet zabawnie. Pierwszy spot PiSu z "Mordą ty moją" i oligarchą wprowadzał ożywczy powiew. Reklamówka z akcją, aktorami i teledyskowymi wzorcami była miłą odmianą w naszym politycznym żywocie. Druga - z bezą i budowaniem wzdłuż rzeki - bawiła, odpowiedź Platformy - już prawie balansowała na krawędzi paranoi, a ostatni spot PiSu, nie dość, że jest źle napisany, nie dość, że osoby w nim grające udowadniają, iż talenty aktorskie nie wszystkim dane są po równo, to jeszcze sprawia wrażenie takiego "żyłowania" pomysłu, że staje się to mało smakowite. I chyba to poczucie niesmaku, połączone z wrażeniem, że główni aktorzy tego starcia zagrywając się na śmierć uprawiają sztukę dla sztuki, pcha wielu do zadziwiających okołowyborczych wyznań. Na ich czoło wysunęła się deklaracja Lecha Wałęsy - "Popieram PSL, głosuję na Platformę, premierem powinien być Pawlak". Niby rozdwojenie jaźni, ale tym razem były prezydent, nie jest w nim osamotniony. Ilość osób, które w ostatnim tygodniu powiedziały mi, że zastanawiają się czy nie głosować na ludowców wprawiła mnie w osłupienie. Były prezydent, własna połowica, urzędnik ministerstwa finansów, kolega - dziennikarz, a przed chwilą wyczytałem w jednym z tygodników, że nad tym samym głowi się autor sformułowania "coś pękło, coś się skończyło". Wszystko to solidne mieszczuchy, z ludowością i wsią mające tyle wspólnego, że niektórzy mają działki, albo byli w dzieciństwie na koncercie "Mazowsza". Ech, co ta kampania robi z ludźmi....