A za to, że okazał się być lepszym politykiem, niż dotąd sądziłem. Są dwie niedawne publikacje, które o tym przekonują. Pierwsza to wspomnienia Marcina Króla, konkretnie: przypomnienie, jak został przez Michnika potraktowany, gdy w roku 1986 spotkał się z Jerzym Urbanem - bynajmniej nie po to, żeby pić z nim wódkę i jeść "biedaka zająca z buraczkami", ale by negocjować wyjście z podziemia pisma "Res publica". Michnik ogłosił go wtedy zdrajcą i świnią, której nie wolno podawać ręki. Wyrzucił nawet ze swego domu kilka osób, które zamiast jednogłośnie Króla potępić, ośmieliły się go bronić - śmieszne zresztą, że był pono wśród nich Tomasz Jastrun. Oczywiście, sięgam po wspomnienia Króla tylko dlatego, że niedawno wydane. Nie trzeba ich, by wiedzieć doskonale - ale młodszym to przypomnę - że do roku 1989 Michnik był antykomunistą najbardziej nieprzejednanym z nieprzejednanych. W czasie karnawału "Solidarności", odsunięty od głównego nurtu zdarzeń, był doradcą Andrzeja Gwiazdy i zamieszczał w związkowych biuletynach teksty bardzo krytyczne wobec Wałęsy. Potem wyszył z internowania sławny list do Kiszczaka, w którym tak się po szefie bezpieki przejechał, że ludzie prości i szczerze nienawidzący komuny po prostu się w nim za jego pryncypialny i niezłomny sprzeciw zakochali. Na rewizjach szarpał się z esbekami, krzyczał na nich i rwał się do rękoczynów. No i oczywiście, jako taki, wszem i wobec strofował nie dość niezłomnych: z czerwonymi żadnych rozmów, żadnych negocjacji, kto z czerwonym gada, sam jest taką samą świnią! Druga ze wspomnianych publikacji - zamieszczony przez ubiegłotygodniową "Gazetę Polską" wybór esbeckich archiwaliów dotyczących Michnika - pokazuje jednak, że on sam, owszem, rozmawiał, i to właściwie już od lat 70. Czy może lepiej powiedzieć: negocjował. Podobnie zresztą jak - o czym wiemy już od dawna - Jacek Kuroń. Obaj wykorzystywali przesłuchania, by perswadować komunistom, że w końcu będą musieli podzielić się władzą, i że korzystnie będzie dla nich podzielić się właśnie z ich grupą, a nie z żadnym innym z odłamów opozycji. Publikację "Gazety Polskiej" usiłowała "Wyborcza" nieudolnie wykpić i obrócić w żart. No bo niby co też takiego w opublikowanych materiałach można znaleźć? Niczego hańbiącego, żadnych dowodów agenturalności czy czegoś podobnego. Ale jednak coś z tych materiałów wynika. Że, mianowicie, Michnik nie jest postrzeleńcem czy wariatem, jak zwykli jego życiową woltę tłumaczyć ludzie z jego kręgu (zwykle łagodząc słowo "wariat" przymiotnikiem w rodzaju "poczciwy" czy "kochany"). To, że mieszał Kiszczaka z błotem, choć potem się z nim pieścił i nazywał człowiekiem honoru, że brzydził się każdym, kto rozmawiał z Urbanem, choć potem sam się z nim oddawał libacjom - nie było żadnym wariactwem, narwaniem ani niczym takim. Było po prostu polityką. Stwierdzenie faktu, że przywódcy podziemia byli politykami i uprawiali politykę, dla wielu wciąż brzmi jak świętokradztwo - ale nie wiem dlaczego. Tak przecież było zawsze. W czasie wojny prości ludzie szli do lasu i za jedno im było, czy trafili na oddział NSZ, AK, BCh czy nawet, uchowaj Boże, Armii Ludowej - bo po prostu chcieli walczyć z Niemcami. Ale dowódcy nawet w obliczu ostatecznej klęski politykowali. Jedni starali się podporządkować swej komendzie drugich, drudzy ani myśleli się jej poddawać, a trzeci szli na rozmowy z sowietami, wiedząc, że kto się z nimi dogada, ten będzie w Polce jeśli nie rządził czy współrządził, to przynajmniej istniał, z nadzieją na objęcie władzy w przyszłości. Podziemie w PRL wyglądało podobnie. Moralny sprzeciw moralnym sprzeciwem, ale obok obalenia komunizmu szło też o to, kto potem obejmie władzę. KOR czy KPN? Kuroń czy Macierewicz, a może Świtoń? Rewizjoniści czy katolicy popierani przez Wyszyńskiego? To na przyszłość; a na bieżąco - kto będzie główną opozycją w oczach Zachodu, o kim mówić będzie "wolniuchna", kto zdominuje "Solidarność", kto będzie przy uchu Wałęsy? Politycy zajmują się polityką, nawet w podziemiu - od tego są. I Michnik też był politykiem. A od polityków wymaga się skuteczności. I sposób, jaki Michnik zastosował, był niezwykle skuteczny. Zakładając - bo w jego środowisku formułowano to otwarcie od samego zarania "opozycji demokratycznej" - że jedyną perspektywą wyjścia z komunizmu są negocjacje, a więc, że władzę obejmie ten, komu ją komuniści w chwili kapitulacji oddadzą, starał się, aby przypadkiem nie był to ktoś inny. I używając argumentu niezłomności skutecznie zdołał wymusić na innych, żeby z komunistami nie negocjowali. Dzięki temu monopol na te negocjacje miał on sam i jego środowisko. Sterroryzowani jego niezłomnością frajerzy pryncypialnie odmawiali rozmów, więc gdy komuniści już do rozmów dojrzeli, musieli chcąc nie chcąc zwrócić się ku środowisku Geremka, Kuronia i Michnika, choć pierwotnie wcale tego nie planowali. Jako człowiek może się w ten sposób zachowywał Michnik nieładnie. Ale jako polityk - znakomicie. Jakże bym mógł go dziś za to nie pochwalić? Rafał Ziemkiewicz