Wiem, wiem PiSanie o PiSie - czyli roztrząsanie ostatnio-miesięcznych wyczynów i dokonań rządzącej partii pachnie kopaniem leżącego. Chyba nawet najbardziej zaciekli zwolennicy i wyznawcy geniuszu J.K. są nieco skonsternowani. O ile jeszcze wyrzucenie Leppera i Samoobrony tłumaczyli mi - tradycyjnie - hasłem "Jarosław wie, co robi", o tyle powtórne przyjmowanie lepperowskiej czeredki do rządowej alkowy kwitowane jest nerwowym drapaniem się w głowę, dziwnymi minami i wzruszaniem ramion. PiS zaczyna coraz bardziej ocierać się o granicę kompromitacji i czegoś, co popularnie nazywa się "robieniem z gęby cholewy". I w dodatku zupełnie nie wiem, po co to robi. Bo - na zdrowy rozum - większość parlamentarna nie jest mu już szczególnie potrzebna. To, co PiS naprawdę chciał przy pomocy Sejmu zrobić (reforma WSI, powołanie CBA, szachry-machry przy Radzie Radiofonii), już zrobił. Dziś utrzymywanie się przy władzy (odrzucając tradycyjne i niespecjalnie mądre teorie o stołkach i korytach) potrzebne jest mu głównie do smakowania owoców tego, co już zrobiono: czekania, aż Mariusz Kamiński zacznie wsadzać, Macierewicz pokaże całe zło WSI-owego układu, a Ziobro wytoczy armaty śledztw przeciw wszystkim, którzy nabroili. Do tego potrzeba trwania rządu, a to trwanie gwarantuje osoba nierozwiązującego Sejmu prezydenta. I dlatego wyrzucenie Leppera przed niespełna miesiącem, choć było - owszem - zaskakujące, to można było je logicznie uzasadniać. Tym, że już wyciśnięto z niego wszystkie soki, że co miał dać, to dał, że zaczął wierzgać i że trzeba mu utrzeć nosa. To mówiono głośno. A po cichu.... Czegóż ja się nie nasłuchałem. O tym, że szef Samoobrony to człowiek układu, że za nim - oficerowie WSI, a przed nim - tajemne plany pognębienia Polski przy pomocy rosyjskich koncernów naftowych. Słowo daję - prominentni politycy rządzącej partii opowiadali w Sejmie ni mniej, ni więcej tylko takie historie. Piszę te słowa wieczorem. Lepper wchodzi właśnie do tej samej rzeki, z której wyniesiono go przed kilkoma tygodniami. Uważam, że już nic dobrego, a na pewno trwałego z tego nie wyniknie, że spirala kryzysów koalicyjnych i rządowych jest tak nakręcona, że po coraz mniejszym okręgu zmierzać będzie do punktu, w którym dalsze trwanie parlamentu będzie niemożliwe. A kupowanie sobie dwóch czy trzech miesięcy spokoju (choć co to będzie za spokój) nie jest warte aż takich politycznych bred-gensów (że posłużę się językiem starego-nowego wicepremiera), które na solidną próbę wystawiają nawet najbardziej zaciętych wielbicieli partii ludzi prawych a sprawiedliwych.