Kluczowy w Polsce po roku 1989 podział na zwolenników i przeciwników transformacji był ważniejszy i bardziej prawdziwy od podziału na postkomunistów i obóz postsolidarnościowy, katolików i antyklerykałów, a nawet lewicę i prawicę. Spory historyczne i ideologiczne raczej mistyfikowały walkę o wątłe zasoby odbudowującej się z PRL-owskich ruin gospodarki, niż ją opisywały czy pozwalały zrozumieć. "Elity transformacji" wywodziły się z obu historycznych obozów, a "beneficjenci transformacji" to byli nie tylko ludzie, którzy po roku 1989 podjęli ryzyko działalności gospodarczej, ale także ci wszyscy, którzy wychodzili ze zwykłej nędzy "socjalistycznej gospodarki niedoboru". Gdzie mięso, masło i cukier były na kartki, a na papier toaletowy trzeba było "polować". Z kolei na obóz przeciwników transformacji składali się ci spośród "postkomunistów", którzy czuli się zdradzeni przez część dawnego obozu władzy, biorącą udział w transformacji (przez elitę polityczną PZPR i elity gospodarcze późnego PRL-u). I analogicznie wyodrębnione "doły" obozu postsolidarnościowego ("zdradzeni" polityczni radykałowie, część zdeklasowanych ekonomicznie i godnościowo wielkoprzemysłowych robotników z NSZZ "Solidarność", a także ludzie kulturowo zaszokowani liberalną zmianą). Znaczący elektorat odrzucający transformację istniał w III RP od samego początku. Łatwo go było zmobilizować przy każdej okazji, na co dowodem stało się spektakularne zwycięstwo Stanisława Tymińskiego nad Tadeuszem Mazowieckim w pierwszych wyborach prezydenckich 1990 roku. Mazowiecki przegrał nie dlatego, że Tymiński posiadał jakikolwiek alternatywny program rozwoju Polski. Przegrał, bo wziął na siebie pełną polityczną odpowiedzialność za "reformy Balcerowicza", czyli za rozpoczęcie ustrojowej transformacji, której społeczne koszty ujawniły się szybko, a zyski były bardziej odroczone. Tymczasem populizm opiera się na dokładnie odwrotnej zasadzie. Zyski z populistycznego rozdawnictwa i zatrzymania reform są natychmiastowe - konkretne pieniądze do ludzkich kieszeni (nawet jeśli przełożone tylko z innej kieszeni, bez rzeczywistego impulsu rozwojowego, natomiast z potrąceniem sporej "renty władzy" przez działaczy partii rządzącej), zaspokojenie nostalgii za "dawnymi dobrymi czasami naszej młodości", złagodzenie lęku przed zmianą. Podczas gdy koszty populizmu - zatrzymanie gospodarczego rozwoju, zmarnotrawienie bogactwa i rezerw, zniszczenie polityki i państwa - zawsze są odroczone. Wałęsa, który w latach 90. polską transformację (i Balcerowicza) ocalił, tę pierwszą populistyczną rewoltę początkowo podgrzał (żeby zdobyć władzę), a później wygasił (kiedy władzę już zdobył). Pozostawił jednak po sobie całe masy "zdradzonych". Co zabawne, sam Jarosław Kaczyński wybrał populizm radykalny, konsekwentny, bez granic dopiero w 2007 roku, kiedy przegrał z Platformą i został wypchnięty z centrum, definitywnie stracił mieszczański elektorat. Smoleńsk był tylko ostatnim impulsem do zradykalizowania populistycznej obietnicy, uczynienia jej podstawowym narzędziem rewanżu i zdobycia władzy. Nowa strategia populistyczna, którą Kaczyński wypracowuje od roku 2007, a realizuje od roku 2015, opiera się na otwartej liście obietnic ekonomicznych, dowolnie bogatej, dowolnie radykalnej, której granicą jest tylko niebo (lub piekło) i która może być radykalizowana i poszerzana w przypadku jakiegokolwiek realnego politycznego zagrożenia rządów jego partii. Polskie inwestycje prywatne spadają? Drożyzna obniża słupki poparcia u progu kolejnej kampanii wyborczej? Przyspieszmy rozdawnictwo z długu budżetowego i pozabudżetowego, wygrajmy wybory, potem się zobaczy. Nawet Jarosław Kaczyński z lat 2006-2007 przegrałby licytację na populizm z Kaczyńskim dzisiejszym. Jednak w latach 2006-2007 Kaczyński miał jeszcze partnerów, z którymi się liczył. Godził się na to, aby dyscyplinowała go Zyta Gilowska, która narzucała mu twarde normy budżetowego realizmu. Dziś Mateusz Morawiecki to tylko marionetka używana przez Kaczyńskiego do populistycznej polityki kreowania listy obietnic bez granic. Nie stawia mu żadnego oporu, nie przypomina o żadnych regułach czy ekonomicznej realności. Populizm może zostać rozliczony tylko przez "rzeczywistość" (głównie ekonomiczną). Ale test zawsze jest odroczony (Argentyna, Grecja, Wenezuela). Często kompromitacja populizmu przychodzi dopiero wówczas, kiedy gospodarka i państwo są już nieodwracalnie zrujnowane, a społeczeństwo nieodwracalnie rozbite. Argentyna po Peronie pozostała już na zawsze bankrutem albo państwem na skraju bankructwa. Każda próba powrotu do ekonomicznego realizmu jest tam kontrowana przez populistów mogących się odwołać do silnych społecznych przyzwyczajeń i żywej tradycji. Także przypadek Wenezueli pokazał, że populiści mogą się utrzymać przy władzy nawet wówczas, kiedy już całkowicie zrujnują gospodarkę i państwo. Wystarczy, że finansowo i "godnościowo" kupili sobie poparcie części społeczeństwa, choćby jego mniejszości. I trwale zmobilizowali "wykluczonych" przeciwko społecznym i ekonomicznym "elitom". Populizm wygrywa zazwyczaj w społeczeństwach, gdzie klasa średnia bywała zbyt egoistyczna, a różnice społeczne rosły zbyt brutalnie. Tryumf populizmu powinien być zawsze memento i okazją do samorozliczenia. Jednak polityczne złamanie przez populistycznego lidera i jego partię faktycznych społecznych, zawodowych i gospodarczych elit, mieszczaństwa i klasy średniej, zawsze blokuje rozwój społeczeństwa i państwa. W Polsce trwałe polityczne złamanie klasy średniej będzie oznaczało nie tylko zniszczenie dorobku "szkodnika Balcerowicza", ale także zablokowanie rozwoju Polski, szczególnie niebezpieczne, kiedy ten rozwój dopiero ruszył i zaczynał przynosić owoce. Być może po raz pierwszy w naszej historii, gdzie dorobek i bogactwo Polaków tak często były marnotrawione, a tak rzadko tworzone.