Z tego zdecydowana większość ogląda telewizję państwową. Telewizja państwowa kontrolowana jest przez polityków - żeby ten fakt ukryć, uparcie nazywa się ją telewizją "publiczną". Chwyt jest prymitywny, ale nieodmiennie skuteczny, ludzie wciąż się na to nabierają, tak samo jak na supermarketowe ceny 14,99 zamiast 15,00 - w sondażach większość Polaków twierdzi, że TVP jest bezstronna. Jaka jest w istocie, wie każdy, kto zna sprawy, ale wspomniana na początku większość sąd o bezstronności TVP wyrobić sobie może tylko i wyłącznie porównując TVP 1 z TVP 2 i 3. Wniosek z tego w sumie banalny, że podstawowym warunkiem utrzymania przez polityków kontroli nad państwową telewizją jest intensywne stwarzanie pozorów, że takiej kontroli nie ma. Tak robiono z powodzeniem przez długie lata. Dopiero mianowanie szefem TVP Bronisława Wildsteina było czymś więcej niż stwarzaniem pozorów - każdy, kto go zna, wie doskonale, że nie jest człowiekiem zdolnym podporządkować się partyjnej dyscyplinie. Co sprawiło, że właśnie takiemu człowiekowi powierzył PiS taką funkcję? Istniały dwa możliwe wyjaśnienia. Pierwsze: PiS poważnie traktuje to, co mówi i naprawdę postanowił odpolitycznić telewizję. Drugie: PiS potrzebował "wariata", nie będącego w żadnych układach, nieczułego na pokusy dogadania się z nimi i nie liczącego się z konsekwencjami, jakie kierowanie się zasadami niesie dla jego kariery oraz portfela. Potrzebował kogoś w tym typie, bo tylko taki mógł z TVP wywalić zasiedziałych tam cwaniaków i rozbić okrzepłe od lat sitwy. Wildstein nadawał się do odegrania takiej roli doskonale albo nawet jeszcze lepiej: lepiej z tego powodu, że znany jest jako człowiek konfliktowy, jak to mówią na wsi, "wyrywny". Rysował się więc jako dość prawdopodobny scenariusz: nowy prezes powywala kogo tylko się da, nawet żelazną "Carycę", a następnie politycy stwierdzą ze smutkiem - cóż, próbowaliśmy, chcieliśmy dobrze, ale niestety pan Wildstein ze wszystkimi wchodzi w konflikty, stale prowokuje spięcia, no po prostu, szacuneczek, ale okazał się nie nadawać na menedżera - i do oczyszczonej już stajni Augiasza wmeldowany zostanie na zarządcę jakiś partyjny urzędnik pokroju pani Kruk. Przyznam szczerze, że obstawiałem ten drugi scenariusz i w cichości ducha dawałem Wildsteinowi pół roku rządów na Woronicza. Jednak ten makiaweliczny scenariusz, jeśli oczywiście był, został zniszczony przez Leppera. Ten ma nieco inne zamiary, a może po prostu ma większe potrzeby od Jarosława Kaczyńskiego i mniej czasu. Musi budować wierną sobie kadrę, a do tego potrzebuje stanowisk, stanowisk i jeszcze raz stanowisk. Nie chce, a pewnie i nie może z tym czekać. A stanowiska w telewizji to rzecz łakoma. Ponadto mieć swoich ludzi w telewizji to znaczy - móc wyciszać afery na swój temat, być tam przedstawianym zawsze w dobrych barwach. Z tym też Lepper nie chce czekać. Czy Kaczyński zdoła poskromić apetyty swego coraz bardziej kłopotliwego koalicjanta? Czy, przede wszystkim, będzie chciał? To ważny test, który pokaże nam, czy można PiS-owi ufać.