By rządzić dalej Tusk musi (znowu) przestraszyć Polskę uśmiechniętą
Jak przegram, to nie ja stracę władzę. To WY ją stracicie! Ja sobie poradzę. WY? Nie sądzę! - mniej więcej taki jest ostatnio przekaz słabnącego Donalda Tuska. Premier kieruje go nie tylko do zaplecza politycznego, ale przede wszystkim elit symbolicznych, prawniczych, medialnych i gospodarczych Polski uśmiechniętej. Aby przetrwać musi ich zdyscyplinować. Ma doświadczenie. Robił to w przeszłości już nie raz.

Znajoma z kręgów "Gazety Wyborczej" opowiadała mi kiedyś, jak do redakcji wpadła po drugiej turze wyborów prezydenckich roku 2005 (walczyli w niej Kaczyński kontra Tusk) roztrzęsiona Helena Łuczywo. Powodem konsternacji prawej ręki Adama Michnika (niektórzy uważają, że to raczej Michnik był prawą ręką Łuczywo) był nieoczywisty wybór w tamtych wyborach. Z jednej strony "nasz Leszek" (parafrazuję dalej długoletnią wicenaczelną GW). Z drugiej ten "przybłęda". "Leszek" to oczywiście Lech Kaczyński - ważna figura opozycji demokratycznej i "Solidarności". Mianem "przybłędy" Łuczywo miała określić Donalda Tuska. Postać, która na polskiej scenie politycznej pojawiła się dopiero po zmianach 1989 roku.
Z dzisiejszej perspektywy brzmi to oczywiście bardzo dziwnie, bo role są rozdane jednoznacznie inaczej. Ta historia sprzed 20 lat ma jednak pokazać, że Tusk bardzo długo był przez establiszment III RP pogardzany i niedoceniany. Był dla nich człowiekiem znikąd. Planktonem, uzurpatorem i przedmiotem politycznej rozgrywki. Ale nie jej głównym rozgrywającym.
W ciągu następnych dwóch dekad Donald Tusk zdołał jednak odwrócić sytuację o 180 stopni. Dawny "przybłęda" awansował w tym czasie do roli "ostatniej nadziei białych". To Tusk stał się dla elit ekonomicznych, politycznych, medialnych, kulturalnych i gospodarczych III RP gwarantem tego, że będzie tak, jak było. Elity sędziowskie będą mogły dalej żyć w swoim wygodnym kółeczku wzajemnej adoracji, plutokratów nikt nie będzie kłopotał malejącą rentownością, a filmowcy, artyści i dziennikarze będą mogli dalej mówić, co się Polakom podoba a co nie bez ryzyka, że wychynie nagła jakaś niezależna od ich wpływów gazeta, telewizja albo wytwórnia filmowa.
Nie czas tu i miejsce, by dogłębnie przeanalizować jak Tusk wziął sobie ten diadem protektora zastanej hierarchii Polski pookrągłostołowej. Faktem jest, że on to zrobił. I już od dwudziestu lat rządzi (z przerwami) przy pomocy tej jednej prostej (prostackiej?) technologii politycznej - jakby wprost skopiowanej z powszechnie wyśmiewanego PRL-owskiego plakatu z kanclerzem Niemiec Adenauerem w krzyżackim stroju, pod którym widniało retoryczne pytanie "Chcesz jego powrotu?".
Dokładnie do takiego samego plakatu można sprowadzić cały polityczny przekaz Donalda Tuska dziś. To plakat z Jarosławem Kaczyńskim i dokładnie takim samym podpisem. A jak Jarosława zabraknie, to się zrobi szybki dodruk z Ziobrą, Morawieckim, Czarnkiem albo Błaszczakiem. Nikt się wśród uśmiechniętych wyborców nawet nie połapie.
Czy może kogokolwiek w tej sytuacji dziwić, gdy dziś premier Tusk przywołuje swój obóz do porządku dokładnie w ten sam sposób, co zawsze? Chłoszcząc bacikiem dokładnie w ten sam sposób i w to samo miejsce, co w roku 2007, 2011 czy 2023? To nie ja stracę władzę. Jak przegram, to wy ją stracicie! Tusk to mówi cały czas - ostatnio (niemal dokładnie tymi słowami) w głośnej rozmowie u Wojewódzkiego.
To nie jest tylko do działaczy Platformy Obywatelskiej, Nowoczesnej i Inicjatywy Polskiej, bo dla nich to sprawa oczywista. To nie jest nawet przekaz wysłany w kierunku koalicjantów z Trzeciej Drogi oraz Lewicy, bo oni przecież wiedzą to także. Może jeszcze przed wyborami 2023 roku mieli się szanse ustawić trochę inaczej. Dopuścić możliwość koalicyjnego otwarcia na obie strony - nie tylko na Tuska, ale także na Kaczyńskiego. I wtedy po wyborach usiąść wygodnie mówiąc "czekamy na oferty". Ale oni tego wtedy nie zrobili. Powiedzieli za to (i Kosiniak, i Hołownia, i Lewica, i Razem), że oni z PiS-em to nie, nigdy w życiu i lepiej już z samym szatanem niż z Kaczorem. No i mają teraz efekty. Są totalnie uzależnieni od Tuska, bez którego nie istnieją. A przedterminowe wybory wypłuczą ich z Sejmu bez śladu. Z resztą wybory w terminie też pewnie zakończą się podobnie, choć w tym drugim przypadku przynajmniej jest jeszcze trochę czasu, by się pocieszyć immunitetem, dietą i kartą do głosowania.
Tusk wie, że na swoim koalicyjnym zapleczu ma względny spokój. Ale to za mało. Żeby przetrwać on musi w okresie poprzedzającym następne wybory wytworzyć znowu tę starą sprawdzoną atmosferę antypisowskiej (antyprawicowej) histerii. Musi przekonać swoich własnych sympatyków (którzy w międzyczasie trochę wystygli), że znowu Polsce grozi śmiertelne niebezpieczeństwo - faszyzm, komunizm, nazizm, polexit połączony z akcesem do Federacji Rosyjskiej, bankructwo państwa, eksterminacja, pogromy i co tam jeszcze najstraszniejszego można sobie wymyślić. Nie miejcie złudzeń - on te wszystkie karty rzuci na stół. W końcu sam powiedział (też u Wojewódzkiego), że rządzenie sprowadza się do wzniecania emocji.
Sęk jednak w tym, że tak naprawdę najważniejszy przekaz Tuska nie jest wcale oparty na emocjach, tylko przeciwnie - na chłodnej kalkulacji. On mówi elitom medialnym, kulturalnym, prawniczym, gospodarczym prostą rzecz. Mówi im, że jak jego, Tuska, zabraknie, to PiS każe im się posunąć, podzielić i oddać monopol na rację, moralność oraz prawdę. A tego wspomniane elity bardzo bardzo nie chcą.
I na to właśnie najbardziej liczy premier z Sopotu.
Rafał Woś













