Ale wczoraj stratedzy Partii zmienili linię, więc dzisiaj nawet "Gazeta Wyborcza" zamawia sondaż, który ma jej wyznawców przerazić wizją powrotu PiS do władzy. Sondaż jest oczywiście równie prawdziwy jak te przedwczorajsze, które dawały PO pewność miażdżącego zwycięstwa, zresztą zrobiony przez tę samą pracownię, tylko użyto innej metodologii. To niejaka wskazówka dla tych, którym się chce myśleć: zamów odpowiedni wynik, a sondażownia zawsze dobierze odpowiednią do niego metodologię. W ramach potrząsania śpiącym wyborcą PO, premier też zmienił linię i zagroził, że jak nie wygra tych wyborów zdecydowanie i miażdżąco, to nie będzie rządzić. Nie żeby tam się obraził i sobie poszedł, aż tak zdeterminowany nie jest - ale po prostu sam rządzić nie będzie, i nikomu innemu nie da. Czyli powtórzy numer sprzed lat, kiedy to odmówił wejścia w koalicję z PiS, odmówił rozpisania nowych wyborów, i pryncypialnie krytykował PiS za koalicję z Lepperem i Giertychem i za wszystko w ogóle. A na koniec, żeby wszystkim pokazać, jaki jest propaństwowy i jak dobro wspólne przedkłada ponad interes partyjny, rozpoczął akcję przegłosowywania wobec ministrów wotum nieufności po jednym, która docelowo miała doprowadzić do tego, żeby w ogóle żadnego rządu nie było. Takie rozwiązanie mogłoby nawet pozwolić panu premierowi wybrnąć z bigosu, w jaki się wpakował. Przez cztery lata obiecał już wszystko, co można. Wspólną walutę w 2012 i autostrady, jednoizbowy parlament, dwie rewolucje legislacyjne i przeniesienie się do Sejmu, katarskiego inwestora, który uratuje stocznie i wyrzucenie ministra jeśli tego inwestora nie znajdzie, zmniejszenie biurokracji o 10 procent, skomercjalizowanie służby zdrowia, oddanie mediów publicznych tzw. twórcom... I, trzeba to powiedzieć po francusku, jak minister Rostowski: merde! A teraz nie ma już poręcznego argumentu, że wszystko blokuje wrogi prezydent. I dobre czasy na pożyczanie kasy się skończyły, OFE już oskubane, rezerwa demograficzna poszła na wypłatę wrześniowych emerytur, koszty utrzymania państwa rosną wraz z rosnącym zatrudnieniem w urzędach i budżetówce, a zachodni liderzy, zamiast z wdzięczności za uległą postawę podtrzymywać fikcję "prezydencji", olewają ją demonstracyjnie, wyrzucając naszego ministra finansów z posiedzeń eurogrupy i ignorując przewidziany na główny "iwent" kampanii wielki szczyt w sprawie Partnerstwa Wschodniego. W takiej sytuacji premier najchętniej oddałby na czas jakiś insygnia, wrócił do ulubionego trybu życia i sprawdzoną metodą walił w rządzący PiS jak w bęben i w każdej sprawie podkładał mu nogę. A z tym by się nie musiał przepracowywać, bo przecież każdy dzień przynosi kolejne dowody wierności składane mu przez funkcjonariuszy władzy w mediach - cała ich sfora aż rwie się do powtórki nagonki z poprzedniej kadencji, kiedy to codziennie zmyślała nowe zbrodnie PiS i nowe dowody "nacisków", "nadużyć" i w ogóle "dusznej atmosfery IV RP". O tak, kusząca wizja - Donald sobie podrzemuje oglądając mecze i od czasu do czasu miota obelgi na rządzącą koalicję Kaczyńskiego z Napieralskim, Pawlakiem, Kowalem i Palikotem, media wtórują mu w tym równo, kraj, po wszystkich podjętych przez niego decyzjach budżetowych, zmierza szybkim krokiem do bankructwa, i liderowi PO pozostaje tylko czekać, kiedy ogłosi nowe wybory... Tylko że jednego ta wizja nie uwzględnia. Tego, iż podwładni premiera zanadto przyrośli do stołków, i mają podstawy obawiać się, że jak oddadzą władzę, to będą musieli za rozmaite popełnione podczas swych rządów uchybienia odpowiadać, może nawet przed sądem. Więc jest bardzo prawdopodobne, że nawet jeśli PO nie zyska "mocnego mandatu do rządzenia", to oni i tak władzy nie oddadzą. Ot, prezydent naznaczy na premiera Schetynę, Schetyna ogłosi "dla ojczyzny ratowania" koalicję z pozostałymi przystawkami, a także "odnowę", odcinając się od poprzedniego "okresu błędów i wypaczeń", i wtedy Tusk będzie szczęściarzem, jeśli zamiast zwalić na niego całą winę za bankructwo państwa były przyjaciel pozwoli mu objąć posadę unijnego ambasadora w Ułan Bator. Jest to scenariusz realny, więc należy sądzić, że opowiastki o oddawaniu władzy to, podobnie jak przestawione wajchą sondaże, tylko sposób pobudzania lemingów. Czy skuteczny, to osobna sprawa. Sama władza nie jest tego pewna, bo wyraźnie przyszykowała sobie alternatywę. Gdyby wybory wygrał jednak PiS, się te wybory po prostu unieważni. Jest do tego absolutnie wystarczający i niepodważalny powód: decyzja o odmowie rejestracji list wyborczych Nowej Prawicy. Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła rejestracji komitetu, który spełnił wszystkie określone prawem warunki, ponieważ nie zdążyła na czas policzyć podpisów. Oczywiste złamanie prawa. Można nad nim oczywiście przejść do porządku dziennego, jak to zrobiono na przykład w wypadku złamania przez premiera ustawy o CBA albo przejęcia przez marszałka Komorowskiego władzy prezydenckiej, wraz z aneksem do raportu o WSI, na podstawie prawnej w postaci żółtego paska w TVN 24. Ale można też, na przykład gdyby wynik wyborów okazał się niekorzystny, orzec, że trudno, ale trzeba je powtórzyć. I uruchomić wszelkie siły, żeby tym razem frekwencja wypadła okazale, a poprawiony wynik plasował nas "w głównym nurcie polityki europejskiej". Jeśli Polacy nie rozumieją historycznej konieczności, to będą głosować tak długo, aż zagłosują jak należy.