"To tylko słowa" - niekiedy można usłyszeć o internetowym hejcie politycznym. Rzeczywiście, przyznajmy, że w takich sprawach wskazanie związku pomiędzy przyczyną a skutkiem nie jest łatwe. Niemniej już sam fakt, że mowa nienawiści może paść na podatny grunt u kogoś, kogo nawet nie znamy, powinien nas cokolwiek schładzać, wręcz powstrzymywać przed nadmierną lekkością języka, a co dopiero szczuciem przeciwko komukolwiek. Przypomnijmy, że Marek Rosiak był asystentem europosła Janusza Wojciechowskiego, miał 62 lata, pracował w biurze poselskim. 19 października 2010 roku do biura poselskiego wtargnął mężczyzna i z broni palnej oddał strzały. Rosiak zginął na miejscu, druga z ofiar Paweł Kowalski został ranny nożem. W czasie ataku sprawca miał wykrzykiwać, że nienawidzi PiS-u, groził śmiercią J. Kaczyńskiemu itp. Z opinii biegłych wynikało, że sprawca nie akceptuje poglądów odmiennych od własnych. Niemal dekadę później w styczniu 2019 roku odbywał się finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W Gdańsku na scenie wygłaszał uroczyste przemówienie prezydent miasta, Paweł Adamowicz, lat 54. Nagle pojawił się zamachowiec i zadał w serce oraz brzuch ciosy nożem. Adamowicz zmarł. Tę drugą sprawę Państwo na pewno lepiej pamiętają. Bezpośrednio po zamachu sprawca miał wykrzykiwać ostre hasła, skierowane przeciwko Platformie Obywatelskiej oraz wymiarowi sprawiedliwości. Wiadomo, że w TVP wypowiadano się bardzo ostro na temat Adamowicza. Wdowa po zmarłym prezydencie bezpośrednio obwiniła publicznego nadawcę za nagonkę. Czy życie publiczne złagodniało? Nic podobnego. Czy fakt, że ofiarami mogą być osoby z dowolnego ugrupowania, schłodził komuś głowę? Oczywiście, że nie. Anonimowe pogróżki w sieci to wręcz norma. Wyzwiska pod nazwiskiem zresztą także. Gdy polityczny cel jest "szczytny", to, czemu się powstrzymywać przed medialnymi nagonkami na rodzinę i bliskich? Ochrona dóbr osobistych i dobre obyczaje wyparowują na naszych oczach. Jednocześnie istnieje coś takiego, jak potoczne przekonanie o własnej łagodności, nieomal sielskości Polaków. Oczywiście wbrew faktom. Po odzyskaniu niepodległości przekonanie o tym, że "nasz obóz", którykolwiek by nie był, dysponuje monopolem na Prawdę, wyzwolił całe pokłady wzajemnej brutalności. Przebieg zamachu w Zachęcie na prezydenta Narutowicza jest znany, warto jednak sobie przypomnieć kilka dni wcześniejszej nagonki, wręcz polityczny amok prasowy, który doprowadził do smutnego finału w 1922 roku. Odzyskanie niepodległości nie przyczyniło się do objawienia anielskiej natury Polaków. Nie chodzi tu o snucie Poziom przemocy politycznej w naszych czasach nie może się równać z II RP. Nie powinno to jednak usypiać czujności, wręcz nadwrażliwości, właśnie dlatego, że w III RP miały miejsce wspomniane tragedie. Trudno się powstrzymać od spostrzeżenia, że niektórzy w mediach publicznych obecnie atakują polityków opozycji bez jakichkolwiek hamulców, tak, jakby wcześniej nie zdarzyły się tragedie Rosiaka i Adamowicza. W prasie pojawiają się nieodpowiedzialne artykuły na temat osób, które wcale nie są politykami, jak obecnie materiał prasowy wobec profesora nauk prawnych, Marka Safjana. Oto "Gazeta Polska" dokonała fotomontażu prawdziwego zdjęcia sędziego - z aktorami, grającymi fikcyjne postacie Brunnera (Emil Karewicz) i Klossa (Stanisław Mikulski). Materiał nie ma charakteru rozrywkowego, albowiem podpis na okładce "wyjaśnia", że to jest: "syn funkcjonariusza hitlerowskiego Grenzschutzu i współpracownika sowieckiej Informacji Wojskowej, autora "Stawki większej niż życie", uzasadnił absurdalny wyrok TSUE wymierzony w Polskę". Krótko mówiąc, dlatego że komuś się nie spodobało orzeczenie TSUE w sprawie z 2021 roku przygotowano materiał dyskredytujący człowieka i jego dorobek naukowy. Wszystkie chwyty dozwolone? Marek Safjan, urodzony w 1949 roku, nie ma w biografii żadnej karty "komunistycznej", tym bardziej "hitlerowskiej". Jednak w "Gazecie Polskiej" zdaje się wypływać cała "logika" myślenia w kategoriach resortowych dzieci: jesteśmy całkowicie zdeterminowani przez naszych przodków, "jaki dziadek, taki ojciec, jaki ojciec, taki syn, jaki syn..." - i tak bez końca. To naukowa bzdura. To postawienie sprawy, które nie ma także nic wspólnego z katolicką nauką społeczną. Nie o naukę ani doktryny Kościoła tu jednak chodzi, ale o politykę, "tu i teraz" w międzypartyjnym ringu. Wobec spraw doraźnych ustępuje nawet spójność przekazu. Jak wytłumaczyć fakt, że całe szeregi opozycji antykomunistycznej zasiliły dzieci z komunistycznych domów, by rozmontować dorobek rodziców? Niektóre z tych osób znajdują się dziś po stronie obozu "dobrej zmiany". Co zrobić z panem prokuratorem doby stanu wojennego w składzie Trybunału Konstytucyjnego? To pytania retoryczne, albowiem ataki "po linii DNA" to chwyty stosowane arbitralnie, byle podstawić nogę ofierze. Potknie się, pobrudzi. Zanim cokolwiek odpowie, my będziemy już zajęci inną sprawą (i nasi czytelnicy). Pomimo, że owe manewry biją po oczach, profesor Safjan próbował na poważnie wyjaśniać skomplikowaną przeszłość swojej rodziny. Ostatecznie najważniejsza jest odrębność własnego życiorysu. Każdy odpowiada za swoje czyny, za własną biografię. O niej zaś profesor powiedział: "Ja od trzeciego roku życia nie mieszkałem z ojcem. Nigdy nie należałem do żadnej organizacji młodzieżowej ani do partii, tymczasem wciąż się wobec mnie używa stereotypu "Żyda komucha". I dalej: "To jest ohydne szczucie. Do czego oni chcą doprowadzić? Żeby ktoś mnie na ulicy pobił? Czy oni nie wiedzą, co takimi wstrętnymi publikacjami robią mojej rodzinie?". Trudno się powstrzymać od spostrzeżenia, że to pytanie nie tylko do Szanownej Redakcji "Gazety Polskiej", na której to pewnie wrażenia nie zrobi, ale - do nas wszystkich - o granice rozmowy o polityce, z których przesuwaniem oswajamy się, czasem nie widząc konsekwencji, a czasem nie chcąc ich widzieć.