Wczorajsza defilada w Warszawie została żywo odebrana przez rosyjskie media i komentatorów, którzy z irytacją odgrażali się "spaleniem polskiego sprzętu". Rosja w swojej historii niemal zawsze odpuszczała atakowanie tych przeciwników, których realnie się bała. Mówiąc prościej: gdy Rosjanie mówią, że kogoś się boją to się nie boją i na odwrót. Rosja oficjalnie nigdy nie bała się NATO, z którym jednak konsekwentnie militarnie nie zadziera, za to w kółko mówiła, że obawia się Ukrainy, więc w końcu musiała ją napaść. Tylko siła realna, demonstracje siły i gotowości jej użycia są dla Rosjan argumentem na "nie", a my właśnie takiego argumentu dostarczyliśmy. Widowisko dla nędzarzy? W tej trudnej sytuacji pomocną dłoń Rosjanom, w swoim zacietrzewieniu, podała część polskich mediów i polityków z byłym ministrem Tomaszem Siemoniakiem na czele. Doceniła to rosyjska agencja TASS, będąca główną tubą putinowskiej propagandy na świat, pisząc: "lokalne władze nazywają obecną defiladę największą w historii, mającą zademonstrować chęć kraju do stworzenia najsilniejszej armii lądowej w Europie. Jednak większość prezentowanego na paradzie nowoczesnego zagranicznego sprzętu wojskowego jest nadal w służbie tylko w pojedynczych egzemplarzach. W opozycyjnych mediach kraju defilada nazywana jest "przedwyborczym widowiskiem", krytykującym władze za nieprzemyślane i drogie zakupy broni, na które państwo nie ma funduszy." Tyle że zachodnie - szczególnie anglosaskie - media, włącznie z bardzo niechętnym rządom PiS portalem "Politico", dość konsekwentnie nazywają Polskę rosnącą potęgą militarną i hubem wojskowym. Widzą także w tej militaryzacji szansę rozwojową. Wojenni politycy Można defilady lubić lub nie. Można również się zżymać, że PiS próbuje i będzie próbował je dyskontować politycznie, ale taka jest polityka. Amerykański prezydent wykorzystuje politycznie wojnę na Ukrainie z coraz większym trudem przekonując Amerykanów, że to także ich wojna. Z naszej perspektywy - niech to robi, ile wlezie. Nikt tak bardzo nie korzysta politycznie z tej wojny jak prezydent Ukrainy, którego wyborcze być lub nie być jest mocno uzależnione od wojennej atmosfery, w której utrzymuje cały kraj, pobudzając niezbędną dla obrony mobilizację. Jeśli Zełeńskiego porównać do jakiegoś zachodniego polityka to przychodzi na myśl Winston Churchill. Warto pamiętać, że ten "największy Brytyjczyk w historii" przegrał wybory, kiedy tylko zagrożenie niemieckie się oddaliło. Politycy czasów wojny o tym pamiętają, więc korzystają ze społecznej mobilizacji, poczucia zagrożenia, potrzeby posiadania dobrze uzbrojonego państwa. Tylko, że w takich czasach jak te, jest ono potrzebne wszystkim, a chroni, o zgrozo, nawet skrajnych pacyfistów. Może się komuś taki świat nie podobać. Może fajniejszy, przyjaźniejszy, bardziej pozytywnie zakręcony byłby pokojowy świat, pełen wesołych jednorożców, z wieczną tęczą na niebie i czekoladowym orłem zamiast prawdziwego oraz walką z wirtualnym faszyzmem zamiast wojen. Ale wczoraj Rosjanie przeprowadzili największy do tej pory rakietowy atak na Lwów i Łuck, znajdujące się kawałek za polską granicą. To są realia, których sobie nie wybraliśmy, ale pora byśmy je zaakceptowali. Niestety, ma z tym problem spora część mediów i świata polityki.