Więc interesujące było nie tyle, kto wygra (bo to było wiadome), lecz to - z jaką przewagą, i jaki wynik osiągną jego konkurenci - przedstawiciel koalicji PO-PSL, ludowiec Mariusz Kawa, oraz Kazimierz Ziobro, reprezentant Solidarnej Polski. I tu wyniki są dla PiS-u bardzo dobre, według pierwszych szacunków Pupa otrzymał około 60 proc. głosów, Kawa - 21 proc., a Kazimierz Ziobro 11 proc. Choć warto zwrócić uwagę, że słabiutka była frekwencja, ledwie 15 proc. Co oznacza, że partie nie potrafiły zmobilizować nawet swoich sympatyków, że w społeczeństwie utrwala się niechęć do polityków, do establishmentu. Że my to my, a oni to oni. Niska frekwencja jest więc dla PiS ostrzeżeniem - nie przesadzajcie z nadmiernym entuzjazmem. Ale klęska przedstawiciela rządzącej koalicji jest jak dzwon alarmowy. Ona wybija się na plan pierwszy. 21 proc. zdobyte przez Mariusza Kawę nawet w nieprzyjaznym okręgu jest dla PO i PSL klapą, to bardzo źle tym partiom wróży. Obie znajdują się w defensywie, obie tracą. Chyba nie ma już optymisty, który by wierzył, że w najbliższych wyborach PO i PSL zdobędą razem ponad 230 miejsc w Sejmie. A to oznacza albo szukanie nowego współkoalicjanta, albo przejście do opozycji. Oznacza też, że przynajmniej kilkudziesięciu obecnych posłów Platformy po wyborach nie będzie już posłami. Dla nas, widzów, to prosta konstatacja, dla nich - to być albo nie być. Spodziewajmy się więc w samej PO buntów, ruchów odśrodkowych, upadku dyscypliny. I dalszego sondażowego zjazdu w dół (chyba, że Kaczyński, mówiąc coś głupiego, pomoże)... Pisząc te słowa, mam świadomość, że dla PiS-u, i dla prezesa Kaczyńskiego, ważniejszy niż wynik Kawy był wynik kandydata Solidarnej Polski, Kazimierza Ziobro. To był jego okręg, on tam miał prawo liczyć na dobry rezultat. Ale go nie osiągnął, co świadczy o jednym - Solidarnej Polski nie ma, ta partia przegrała z PiS-em wojnę czy na prawicy jest miejsce dla drugiego, mniejszego ugrupowania, kierowanego przez Ziobrę. Otóż - tego miejsca nie ma. Losy polityków Solidarnej Polski zależą dziś od dobrego humoru prezesa, od tego, komu będzie miał ochotę wybaczyć, a komu nie. Mamy więc jasną tendencję - wyborcy stawiają na główną partię "swojego" nurtu, nie mają głowy, by dzielić włos na czworo, by zastanawiać się, kto zawinił, Jarek czy Zbyszek... Myślę zresztą, że to zjawisko jest szersze, obejmuje ono także wyborców lewicy. I tak jak można ogłosić, ze eksperyment z Solidarną Polską okazał się nieudany, tak można też powiedzieć, że nie udał się eksperyment z Europą Plus, a także z Ruchem Palikota. Spójrzmy, co dzieje się na lewo od PO - Sojusz Lewicy Demokratycznej ustabilizował poparcie na poziomie kilkunastu procent. Podobnie stabilne są sondaże Ruchu Palikota - poniżej 5-procentowego progu. O Europie Plus nie ma nawet co wspominać. Ta stabilność jest mordercza dla Palikota. Czy ta tendencja może się odwrócić? Nie sądzę. Nie wierzę też, żeby Palikotowi przyniósł jakieś korzyści zapowiadany face lifting - zmiana nazwy ugrupowania i kolejne przemalunki. To wygląda na rozpaczliwą szamotaninę. Tego wyborca nie wytrzyma. Zwłaszcza, że Palikot raz za razem strzela sobie w stopę - tak było rok temu, kiedy zamarzył, że będzie liderem lewicy post-PRL-owskiej. To był dla niego samobójczy ruch - bo sympatii tamtej strony nie zyskał, a zraził do siebie młodą część elektoratu. Teraz mówi, że chce budować nie-SLD-owską lewicę, ale co to za lewica, która głosuje za podwyższeniem wieku emerytalnego, i głosi - tym razem ustami prof. Hartmana - że studia powinny być płatne dla wszystkich, podobnie jak i wizyta u lekarza... To przecież klasyczny liberalizm - zwykłe PO plus skrajny antyklerykalizm i zioło. Klęska Ziobry, dołowanie Palikota, marne wyniki PSL-u - to wszystko oznacza, że polska polityka tak naprawdę zredukowała się do trzech partii, i do trzech liderów - do PO, PiS i SLD, i do Tuska, Kaczyńskiego i Millera. Oni grają między sobą, bo tylko oni liczą się naprawdę. Teraz, po sparingu na rolniczym Podkarpaciu czekają ich poważniejsze wydarzenia. Po pierwsze, marsz związków zawodowych w Warszawie, w dniach 11-14 września. Po drugie, w tejże samej Warszawie referendum w sprawie odwołania prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Demonstracje związkowców są o tyle istotne, że pokażą, gdzie jest dzisiaj polityczna inicjatywa. Czy w partiach, czy wśród ludzi, którzy dość mają dzisiejszej Polski? Jej niesprawiedliwości i gadulstwa polityków... To kluczowe pytanie, w zależności od tego jaka padnie na nie odpowiedź, wyglądać będzie w najbliższych miesiącach polityczna debata. Z kolei referendum warszawskie będzie próbą sił między PO a PiS-em, i to w kluczowym miejscu, w stolicy, w bastionie Platformy. Będzie istotne z paru powodów. Po pierwsze, to wielkie miasta decydują o wynikach wyborów. Można wygrywać na Podkarpaciu, czy na Podlasiu, to władzy w państwie nie da. Żeby rządzić krajem trzeba wygrywać w wielkich miastach. Po drugie, będzie okazją dla Millera, żeby wszedł do gry. Wprawdzie w Warszawie SLD jest dużo słabsze od PO i PiS, ale to postawa tej partii może zadecydować, na którą stronę przechyli się szala. Nie miejmy złudzeń, Miller takich okazji nie wypuszcza z rąk. I punkt po punkcie będzie odbudowywał SLD. Po trzecie, starcie w Warszawie będzie miało wymiar psychologiczny. Na zasadzie - kto jest mocny, kto ile może, kto kogo złamie. I o to złamanie, po podkarpackim sparingu, będzie bój. Robert Walenciak