Jeśli w Polsce znowu jest winą, jak to za mojej młodości się nazywało, "być anty", to do winy przyznaję się nie tylko chętnie, ale wręcz z dumą. Tak jest, jak to wielokrotnie pisałem: rządy, a właściwie raczej panowanie Donalda Tuska i jego ferajny uważam za największe nieszczęście, jakie spadło na mój kraj w ostatnim dwudziestoleciu. Żaden właściwie rząd III RP nie był dobry, ale ten jest o klasę od pozostałych gorszy. Wszyscy dotychczasowi premierzy bowiem czegokolwiek próbowali, mieli jakieś plany, mądrzejsze lub głupsze, ale jakieś, czegoś chcieli. Tusk chce tylko utrzymać się na stołku, a kiedy już nie da się ukryć skutków katastrofy, do jakiej doprowadził, przeskoczyć gładko do organów unijnych, pozostawiając zbankrutowany interes Radkowi Sikorskiemu albo innemu frajerowi. Mając takie priorytety, Tusk jako premier prowadzi politykę wielorakiej uległości. Niezwykle sprawny i zdecydowany w gangsterskich rozgrywkach o utrzymanie dominacji, w rozgrywaniu swego dworu i struktur, pozostaje zarazem całkowicie bezwolny wobec rozrywających Polskę sitw i koterii, wobec coraz bardziej brutalnie realizujących w niej swoje interesy państw obcych oraz wobec sondażowych słupków. W imię nienarażania się nikomu doprowadził do gigantycznego zadłużenia państwa oraz indywidualnych obywateli, prawdopodobnie przekraczając już próg, do którego można było jeszcze liczyć na uniknięcie bankructwa ze wszystkimi jego konsekwencjami. Zdławił polską gospodarkę lawinowym przyrostem biurokracji i umocnieniem korporacyjnych układów, które niszczą jej konkurencyjność, krępują przedsiębiorczość i wypychają zdolnych, energicznych ludzi na emigrację. Pozwolił bez żalu niszczeć do reszty strukturom państwa, kompletnie już bezwładnego, fasadowego, niezdolnego się wywiązywać z elementarnych powinności. Zniweczył do reszty nasze szanse na wybicie się na pozycję samodzielnego podmiotu polityki międzynarodowej i przetrwoniwszy dla krótkotrwałej popularności szanse całego pokolenia, popchnął kraj na równię pochyłą, ku cywilizacyjnemu załamaniu. Każde z tych stwierdzeń wymaga osobnego rozwinięcia, i rozwijam je przy okazji swych kolejnych tekstów, bo - często wyjaśniałem, że tak właśnie swoją pracę widzę - robię tu za psa łańcuchowego. Pies łańcuchowy jest po to, żeby, jak czuje nadchodzącego złodzieja, wyskakiwać z budy, szarpać łańcuchem i szczekać, alarmować, ile sił w płucach. Kto i jak na to zareaguje, to już nie jego sprawa. Proszę nie myśleć, że ja nie zauważam, z jakiejś naiwności niewiniątka, że ten beznadziejny mydłek odpowiada oczekiwaniom i potrzebom ogromnej części polskiego społeczeństwa, zarówno zdeprawowanej peerelem części elit, jak i prostych przeżuwaczy, wtrąconych przez ten sam peerel w mentalność pańszczyźnianych fornali. Nie tylko to zauważam, ale i doskonale rozumiem, bo socjologicznie rzecz nie jest żadną zagadką - tak, jak nie była nią popularność Augusta III Sasa, który podobnym do Tuska stylem panowania doprowadził potężną niegdyś Rzeczpospolitą do katastrofy rozbiorów, a pozostawał przez rzesze zdziczałej szlachty uwielbiany nie tylko za życia, ale jeszcze i wspominany przez pokolenia jako ten ukochany władca, za którego to się jadło, piło i popuszczało. Proszę nie myśleć, że skoro nie robię kariery w tzw. wiodących mediach, to dlatego, że nie wiem, jak się ją robi albo że nie potrafię. Doskonale wiem i na pewno bym potrafił, gdybym się tak robioną karierą nie brzydził. Właściwie jedno, czego jeszcze nie wiem, to czy rację ma - mówiąc hasłowo - "Gazeta Polska", czy "Uważam Rze". Bo to są ośrodki, oba mi zresztą generalnie bliskie - z obydwoma wszak współpracuję - wysuwające wobec obecnej rzeczywistości odmienne hipotezy. Mówiąc najprościej, "Gazeta Polska" zakłada, że po Smoleńsku wszystko jest już proste i oczywiste, jak było w schyłkowym peerelu, a obecna władza tak samo jak tamta jest już zdecydowana nie cofnąć się przed niczym dla domknięcia systemu i wyzwolenia się spod jakiejkolwiek kontroli społecznej, pozostaje więc pracować nad kolejnym "polskim miesiącem". "Uważam Rze" przyjmuje zaś, że wciąż poruszamy się w przestrzeni państwa demokratycznego, w którym, mimo wszelkich jego ułomności, szeroko pojętą władzę, nawet sięgającą po metody typowe dla reżimów, i równie szeroko pojętą opozycję, nawet radykalną, wciąż łączy pewna podstawowa wspólnota zasad i wartości. Jeśli więc dla "Gazety Polskiej" to powtórka z PRL, dla "Uważam Rze" raczej wspomniana tu chyląca się ku upadkowi Rzeczpospolita Sasów i "trzech czarnych orłów". Która z tych diagnoz jest trafna, mimo sporego wkładanego w ten problem wysiłku, wciąż nie jestem w stanie orzec. Tym bardziej, że możliwe są stany pośrednie, jak choćby często ostatnio przeze mnie przywoływane jako analogia III RP tzw. królestwo kongresowe, w oczach współczesnych będące niedoskonałą formą polskiej niepodległości, a przez potomnych ocenione jednoznacznie jako okupacyjne państewko marionetkowe. Kto ma rację, pewnie przyszłość pokaże niedługo i dziś tego rozstrzygać nie będę. Wspominam o sprawie tylko po to, żeby Państwo wiedzieli, że, jak to mówił chandlerowski Marlowe, "jestem już duży, sam chodzę siusiu i w ogóle". O żadnej niewinności w moim wypadku mowy nie ma. Jeśli już chce ktoś tę sprawę analizować, niech uzna mnie raczej za przypadek konsekwentnej realizacji tzw. imponderabiliów, która w oczach jednych będzie winą, ale w oczach innych - zasługą. Gdzie wina, tam kara, gdzie zasługa, tam nagroda. Z jednej strony więc - na przykład zniszczenie "Antysalonu" czy moich audycji radiowych mimo doskonałych wyników. Z drugiej - bestsellerowa sprzedaż "Zgreda" czy "Michnikowszczyzny", liczba odsłon publikacji internetowych i inne dowody ich popularności. Wolałbym oczywiście żyć w normalnym, uczciwie rządzonym kraju, w którym głoszenie tego, co się myśli, nie jest żadną sprawą, ale co zrobić. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do wielu nie jestem zdolny wmówić sobie wbrew faktom, że właśnie w takim kraju żyję. Rafał Ziemkiewicz