Każdy kto lubi i czyta biografie, zna wiele podobnych historii wielkich tego świata. Historii z których wyziera prawdziwy człowiek. Niepozbawiony wad i słabostek, grzeszący, czyniący błędy i gotów iść na małe kompromisy. Problem (czy może raczej "bez-problem") jest z reguły taki, że te biografie opisują żywot ludzi od dawna nie żyjących, przykrytych już mrokiem dziejów i przykurzonych pamięcią o ich dokonaniach. Kiedy dowiadujemy się, że Mickiewicz był kobieciarzem, Mozart - niezbyt rozgarniętym, wiecznym dzieckiem, Edison podkradał wynalazki innym, a Kopernik - choć duchowny, żył sobie spokojnie pod jednym dachem z niewiastą, uznajemy to za ciekawostkę ubarwiającą jedynie obraz tych, o których uczymy się w szkołach. Co więcej - nawet zarzuty poważniejszego kalibru uchodzą - i dobrze - postaciom przeszłym i historycznym. Traugutt był carskim oficerem, Piłsudski zawierał taktyczne, a być może i agenturalne sojusze z zaborcami, Krzysztof Kamil Baczyński choć bardzo chciał i się starał, nie potrafił jakoś odnaleźć się w szturmowych oddziałach AK, a wybitni literaci czy muzycy flirtowali z totalitarnymi reżimami - ale zostały po nich czyny heroiczne, wielkie dzieła i to przez ich pryzmat oceniamy ich po latach. W przypadku "Kapuściński non-fiction" mamy do czynienia z sytuacją, gdy bohater książki jest osobiście znany i doskonale pamiętany przez mnóstwo osób. Jeszcze niedawno spacerował po tych samych ulicach, widywaliśmy go w telewizji, robiliśmy z nim wywiady, traktowaliśmy jak guru, autorytet, wzorzec i mistrza, a dziś czytamy o jego życiu intymnym, romansach, kobietach, kłamstewkach, trudnych relacjach z córką. To może wprawiać w osłupienie i - moim zdaniem - ten wątek osobisty rodzi najwięcej pytań do autora. Pytań o to - czy na pewno aż tak..., czy aż tyle... I - przede wszystkim - czy już... Romans z komunizmem, ZMP-owska przeszłość, lawirowanie w gąszczu PRL-owskiej rzeczywistości, współpraca z wywiadem - to wszystko nie zrobiło na mnie przygnębiającego wrażenia. Układanie się z władzą jako cena za realizację życiowej pasji - pachnie to oczywiście oportunizmem, ale jeśli wynika - przynajmniej po części - z autentycznych przekonań, a efektem tego są tak genialne książki - to można to włożyć do przegródki z napisem "ciekawostki z życia". Jeśli coś szokuje, to raczej fakt, że na światło dzienne wyciąga je autor z kręgu "Gazety Wyborczej", tej samej, która od lat przekonuje, że babranie się w polsko-ludowych grzeszkach autorytetów, jest "haniebnym szkalowaniem" i "cyniczną nagonką". Najwyraźniej prawda też czasami potrafi być ciekawa i warta grzechu... Najcięższym i najbardziej trwałym zarzutem, który wyłania się i pozostanie po tej książce, jest zarzut nierzetelności dziennikarskiej i reporterskiej. Zarzut to poważny. Bardzo poważny. Zwłaszcza dziś, gdy podobne grzechy, jakie Domosławski przypisuje Kapuścińskiemu, sprawiają, że dziennikarzom odbiera się nagrody, wyrzuca z pracy i okłada anatemą. Dziś kreowanie fikcyjnych postaci, koloryzowanie zdarzeń czy udowadnianie, że było się gdzieś, gdzie się nie było, uznawane jest za grzech śmiertelny. Książka nie stawia tu kropek nad "i", ale wyłania się z niej jednak obraz twórcy, który w ubarwianiu rzeczywistości szedł o kilka kroków za daleko, jak na kogoś, kto jest nie pisarzem, a reportażystą. Dodawanie dramatyzmu sytuacjom, z których - jak się wydawało - niemal cudem Kapuściński wychodził cało, niezaprzeczanie, gdy świat kreował go na przyjaciela Che Guevery czy Lumumby, tworzenie fikcyjnych sytuacji, naginanie rzeczywistości w "Cesarzu" - to wszystko oczywiście można przyjąć do wiadomości, zrozumieć, wybaczyć, a lektura książek Kapuścińskiego nadal dostarczać może mnóstwa frajdy. Problem w tym, że bezpowrotnie straciły one dziewictwo autentyzmu, walor dokumentu. I gdy znów będę po nie sięgał, już zawsze zapalać mi się będzie lampka ostrzegawcza z pytaniem: "co jest prawdą, a co fantazją twórczą?". Konrad Piasecki