Świat zawsze idzie do przodu. Tak było, jest i będzie. Czasem te zmiany dotyczą nas mniej. A czasem bardziej. W nadchodzących latach nas w Polsce będzie dotyczyło to "bardziej". Polska ma w perspektywie najbliższej dekady realne szanse na zyskanie bezprecedensowego wpływu na rzeczywistość Unii Europejskiej. Jednak nie na zasadzie symbolicznego "dopuszczenia do stołu". Nie chodzi o zajęcie przez tego czy owego polskiego polityka jakiegoś ważnego stanowiska w ramach unijnej biurokracji na zasadzie "proszę bardzo - doceniamy nową Europę". Jeszcze wczoraj - to znaczy w minionej dekadzie 2010-2020 - to mogło być "coś". Ale jutro już nie będzie. Bo w nadchodzących latach będzie po prostu inaczej. Polska siłą rzeczy będzie zajmować coraz większe i coraz bardziej centralne miejsce w Europie. Ale to nie będzie się odbywało ani "w uznaniu zasług", ani "w podzięce za dobre zachowanie" ani też "na zachętę". Polska będzie rosła w ramach Unii - by tak rzec - swoją masą i ciężarem. Za którym to procesem będą musiały nadążyć i polityczne oprogramowanie i dyplomatyczna nadbudową. To zresztą już zaczyna się dziać. I to na dwóch polach. Pierwsze z nich to gospodarka. Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego, że nasz kraj jest wymieniany jako przykład "prymusa konwergencji". To znaczy kraju, który po wejściu do Unii Europejskiej (rok 2004) najbardziej zbliżył się do poziomu "starej Europy". To da się dość dobrze pokazać na liczbach obrazujących dynamikę PKB. Nie powie nam ona wszystkiego o gospodarczych i społecznych trendach, ale coś nam jednak powie. Wykrzyknie dość głośno i wyraźnie, że w momencie naszego wchodzenia do UE PKB per capita (na głowę mieszkańca) w Polsce to było 44 proc. unijnej średniej. A teraz jest już około 70 proc. To doganianie widać także w zestawieniu z samymi Niemcami - krajem, który w ciągu minionych dwóch dekad rozwijał się akurat - jak na Europę Zachodnią - całkiem nieźle. W roku 2003 relacja niemieckiego i polskiego PKB per capita to było mniej więcej jeden do pięciu. Teraz już jest jeden do trzech. Ale nie chodzi tylko o wzrost. Ostatecznie przez pierwszą dekadę członkostwa w UE rośli wszyscy. Rzecz także w tym, co było potem. Oraz w ogólnoeuropejskim kontekście. A kontekst jest taki, że od roku 2008 stara Unia trochę drepcze w miejscu. Jeszcze przed wybuchem pandemii i przed kryzysem energetycznym mówiło się na Zachodzie o "straconej dekadzie". Co przekłada się na wiele problemów społecznych. Na napięcia, niezadowolenie, spadek płac realnych, rosnące zadłużenie prywatne i publiczne czy stagnację inwestycji oraz produktywności. A przecież trudne czasy (lata 2019-2022) miały dopiero nadejść. A Polska? Polska w tym okresie idzie na przekór europejskiemu trendowi. Polska to kraj, w którym licząc tylko od roku 2015 średnie wynagrodzenie wzrosło o 75 proc. (i w przeciwieństwie do większości krajów zachodnich płace realne były przez zdecydowaną większość tego czasu na sporym plusie), a produktywność pracy o jakieś 30 proc. I to przy znacząco niższym niż na Zachodzie poziomie długu prywatnego i (choć to mniej ważne) publicznego. I przy zachowaniu własnej waluty dającej duże możliwości zarządzania antykryzysowego. Takich wskaźników jest więcej - a razem składają się na zagadkę. I Zachód ciągle trochę nie wie jak tę polską zagadkę rozgryźć. Testowane są różne hipotezy. Mówią, że to poprzez środki unijne. Niby tak, ale przecież od paru lat nie jesteśmy już z unijnej kasy tak hojnie obdarowywani jak na początku. Inni powiedzą, że to przez podpięcie polskiej gospodarki pod niemiecką lokomotywę. Do pewnego stopnia zgoda. Ale znów - jak się bliżej przypatrzeć to widać, że tu coraz częściej prócz symbiozy widać też rywalizacja. Co jest efektem przesuwania się polskich firm od roli podwykonawcy w kierunku konkurowania gotowym produktem z odbiorcą końcowym. Tak w ramach wspólnego rynku UE - jak i poza jego granicami. Do tego dochodzą nowe pola. Na przykład rozpoczęta przez Polskę po ataku Rosji na Ukrainę rozbudowa armii. Trend też już w międzyczasie dostrzeżony i odnotowany. Zwłaszcza w kontekście koncertowej wręcz niezborności, jaką na tym polu prezentują spętani tradycją pacyfizmu i strachem przez Rosją Niemcy. I jeśli wojna na Wschodzie będzie się przedłużać, to rosnący potencjał militarny będzie pchał Polskę w górę. Dodajmy do tego energetykę i przyspieszoną dywersyfikację od gazu ze wschodu. Dodajmy "friendshoring" czyli rozpoczęte po wybuchu wojny przesuwanie się produkcji z rejonów niepewnych w miejsca bardziej przyjazne - a wciąż konkurencyjne biznesowo i kulturowo. Dodajmy coraz bardziej sprawne poruszanie się przez polskie firmy w unijnej rzeczywistości. Dodajmy bliskość i know how dotyczące Ukrainy - czyli wielkiego kraju, który kiedyś trzeba będzie odbudować. Wszystko to razem nieuchronnie przełoży się na wzrost znaczenia politycznego Polski. Ale też na rywalizację z tymi, którzy przywykli dominować. Nie tylko w tej części Europy. Ale w Europie w ogóle. To znaczy z Niemcami. Oczywiście rywal to będzie trudny, bo niezwykle doświadczony. Od lat wyspecjalizowany w miękkiej dyplomacji i perswadowaniu swojego punktu widzenia innym dzięki urabianiu lokalnych elit oraz obietnicy zysków. Nowa Polska będzie więc Niemcom wchodziła w najbliższych latach w paradę. Będzie iskrzyło. Ale to nieuchronne. PS. "Po co Polsce Instytut Pileckiego w Berlinie? Skoro macie już i Instytut Polski i ambasadę? - spytał mnie podczas niedawnej wizyty w Berlinie niemiecki rozmówca. "A po co Niemcom Instytut Goethego, Fundacja Eberta, Adenauera czy Boella? Skoro też macie ambasadę w Warszawie? - odparłem. "No tak, ale to co innego.. - usłyszałem w odpowiedzi. "Raczej coś nowego. Lepiej się przyzwyczaić.." - zaproponowałem.