Przepraszam, ale pozwolę sobie na minutę śmiechu. Jak to? Ten totalitarny komunizm, pełen wojska, bezpieki, milicji, który dławił ludzi, który nie dopuszczał myśli o jednostkowym sprzeciwie, nie mówiąc o istnieniu ugrupowań opozycyjnych, nagle zgodził się i na opozycję, i na niezależną gazetę, i na wybory? I ten komunizm, który wcześniej nie wahał się strzelać do ludzi, gdy trzeba było walczyć o władzę, teraz pokornie ją oddał? Bo zobaczył, że naród go nie kocha? No przecież logiki w tym nie ma! Więc z tego braku logiki różne wyciągane są wnioski. Dla PiS i tej całej twardej prawicy 4 czerwca to żadne zwycięstwo, to etap przepoczwarzania się komunizmu w III RP. Oni twierdzą, że komunizm, jak wąż, zrzucił łuskę czerwoną, by przywdziać różową. Kamuflując się w ten sposób przed narodem. Żeby wciąż go gnębić. To dlatego wciąż krzyczą "precz z komuną!", bo dla nich nic przełomowego 4 czerwca 1989 nie nastąpiło. Dla nich komuna wciąż żyje, teraz w duszach Tuska i jego kolegów, i zniknie dopiero jak prawica weźmie władzę. Dla lewicy, tej postkomunistycznej zwłaszcza, 4 czerwca jest z kolei jedną z wielu dat w wielomiesięcznym procesie przełomu. Dla nich ten przełom rozpoczął się wcześniej, 6 lutego 1989, kiedy generał Kiszczak witał w świetle kamer przybyłych na obrady Okrągłego Stołu opozycjonistów. No cóż to za komunizm, który uznaje opozycję i z nią oficjalnie rozmawia, i godzi się na wybory? Ważną datą było też styczniowe plenum KC PZPR, podczas którego partia zgodziła się na Okrągły Stół, mając świadomość, że oto wyrzeka się jednej ze swoich najważniejszych zasad - jedynowładztwa... Logicznie więc patrząc, wybory 4 czerwca były tylko dopełnieniem wcześniej podjętych decyzji. No i nie sposób mówić, że odbywały się w Polsce komunistycznej... Tylko że logika nie ma w tym przypadku wielkiego znaczenia. Potrzebny jest symbol, data, którą można wpisać do podręczników szkolnych. Która mogłaby być symbolem zmiany, zwycięstwa - no i właśnie 4 czerwca pięknie do tego się nadaje. Więc jest. A dlaczego będzie tak hucznie? Ha! Już Marks pisał, że każda władza pisze od nowa swoją historię, ma swoje święta, swój rytuał, który ma podkreślać, że ma legitymację, by rządzić. I teraz Platforma Obywatelska i premier Tusk tę legitymację chcą otrzymać. Temu służy święto i przekaz idący w Polskę. Że było to przełomowe wydarzenie, i że zwycięstwo odniosła tamta "Solidarność", z Lechem Wałęsą na czele, i że to ona, wspólnie z narodem, obaliła komunizm. Przekaz jest więc prosty. Wykluczający przeciwników Platformy. Tych z prawej strony wyklucza komunikat, że 4 czerwca "nastąpiła zmiana". Tych z lewej strony, wykluczają słowa, że "naród obalił". I przemilczenie drugiej strony. Więc wszelkie dywagacje, że ktoś coś wcześniej ustalił, że ten sukces akurat dwóch ma zwycięzców, Wałęsę i Jaruzelskiego, to wszystko dokładnie będzie wymazane gumką myszką. Tak oto rodzi się na naszych oczach nowa świecka tradycja, nowe święto, z jednej strony Polski, ale z drugiej - rządzącego establishmentu. Proszę zresztą zwrócić uwagę, jak precyzyjnie premier rozgrywa sprawy polityki historycznej. Rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem - 8 maja, praktycznie nie zauważył, 2 maja - rocznicę zdobycia Berlina, też pominął, jakby mu nie w smak była biało-czerwona flaga powiewająca nad Reichstagiem. Za to pojechał na Monte Cassino. Wiadomo, mówiąc o Berlinie, o Ziemiach Odzyskanych, musiałby czynić ukłon w lewą stronę. A po co? Skoro będzie miał swoje święto, 4 czerwca, które obchodzić będzie bardziej hucznie niż 11 listopada... Dodałbym do tego jeszcze jedną refleksję. Zwróćmy uwagę, jakie rocznice chce świętować Tusk, a jakie Kaczyński. I w jakim tonie. Rocznice PiS-u to 10 kwietnia, to dzień żołnierzy wyklętych, to 13 grudnia... Innymi słowy - panteon nieszczęść i porażek. Tusk odpowiada mu 4 czerwca, czyli zwycięstwem. Przejściem z epoki niewoli do wolności. Bo tak to będzie pokazane. W polskiej polityce poglądy i programy polityczne to rzecz drugorzędna, wyborcy bardziej kierują się nastrojem, emocjami. I oto proponowane są dwie różne emocje. Z jednej strony - zdrady, opłakiwania, z drugiej - sukcesu... Tak oto jesteśmy świadkami istotnej zmiany w naszym życiu publicznym. Do tej pory tzw. polityka historyczna to był jeden z atutów prawicy, ona narzucała tu ton, organizowała pamięć i emocje Polaków. I jeszcze parę miesięcy temu wydawało się, że gdzie jak gdzie, ale na tym polu to PiS nie ma godnego siebie rywala. No to właśnie już ma.