NAjpierw po drugie - kamieniem obrazy dla Marcina Króla jest sam fakt, że ktoś w ogóle napisał o autorytetach książkę, nie będącą jednoznaczną hagiografią. Nieważne, jaka to książka - czy rzetelna, czy oddająca sprawiedliwość - pan profesor nie próbuje ukryć, że w ogóle jej nie czytał, obrzucając autora stekiem obelg tak samo, jak wcześniej intelektualiści jego rodzaju spotwarzali Cenckiewicza, Gontarczyka i Zyzaka, choć w ich książkach do dziś nie zdołał nikt znaleźć ani jednego słowa nieprawdy. Po pierwsze zaś - szczególnie charakterystyczny jest ten passus, gdy Marcin Król z rozbrajającą szczerością wiedzie nas do konstatacji, że w "Tygodniku Powszechnym" kapować mogła przedstawicielka niższego personelu, a nie redaktorzy. Tu wylazła z pana profesora skrywana na co dzień istota mentalności jego towarzystwa: głęboka pogarda dla motłochu, który do salonu nie należy i nigdy należeć nie będzie, nawet jeśli salon z niego korzysta. Fakt, że było akurat odwrotnie, że to właśnie adiustatorka oparła się dzielnie szantażom i naciskom SB, gdy wiele "autorytetów" służyło za obietnicę paszportu albo dogadzające ich próżności recenzje, nie ma znaczenia. Dla profesora Króla dawno już istnieje nie to, co istnieje, ale to, co powinno istnieć. A propos tej pogardy, zainteresowanym polecam dyskusję, jaka parę tygodni temu rozgorzała wśród lewicowych blogerów, na temat "biurowej klasy średniej". Propaganda propagandą, a mentalność salonowa reprodukuje się także w nowym pokoleniu "lepszych" - i ci z nowego pokolenia lewicowych próżniaków też nie potrafią ukryć pogardy dla mas, które dla celów taktycznych zwą uprzejmie "młodymi, wykształconych z większych miast", ale w istocie uważają, że to tylko parweniusze, "biurowa klasa średnia", stojąca z natury niżej niż oni, prawdziwi "hipsterzy". Dopiszmy autokompromitację Marcina Króla do wielu poprzednich "coming outów" nadętej udeckiej głupoty, w rodzaju sławnego już wywiadu Daniela Olbrychskiego, i skorzystajmy z okazji, by przyjrzeć się innemu "autorytetowi", nie mniej nadymanemu niż środowisko, w obronie którego kompromituje się Król. Sekwencja zdarzeń była taka. W ostatnim programie "Warto rozmawiać" Cezary Gmyz wspomniał, że w ewidencji MSW Bronisław Geremek figuruje jako Tajny Współpracownik. Sprawę podchwycił portal "Fronda", potem napisał o niej "Nasz Dziennik". Na publikację "Frondy" zareagował Piotr Gontarczyk, listem z fachowym objaśnieniem, dlaczego sam zapis w ewidencji nie jest godnym zaufania dowodem w tej sprawie, przeczą mu bowiem inne dokumenty, z analizy których wynika, że Geremek był rejestrowany jedynie jako "kandydat" na TW, czyli rozpatrywano pozyskanie go i zrezygnowano z tego planu. Ta sekwencja zdarzeń odnotowana została w "Gazecie Wyborczej" przez Ewę Milewicz w duchu satysfakcji, że nie udało się podłym ludziom opluć salonowego świętego. Co istotne, tekst Ewy Milewicz skupia się wyłącznie na kwestii technicznej - literek zachowanych w ewidencji, oraz ogranicza się do przypomnienia, że Geremek "lustrowany był wielokrotnie". Tymczasem fakt, że Bronisław Geremek miał życiorysie jakiś haniebny epizod współpracy z SB, jest dla wszystkich znających choć odrobinę sprawy równie oczywisty, jak do niedawna (zanim udowodniono to ponad wszelką wątpliwość) wydawał się równie oczywisty analogiczny fakt w odniesieniu do Lecha Wałęsy. Bronisław Geremek, bohater o niemalże utajnionej, wstydliwie skrywanej historii, w pierwszych latach kariery był zajadłym stalinistą i oddanym partii wyznawcą komunistycznej ideologii. Znam relacje ludzi, którym w swej komunistycznej gorliwości bardzo zaszkodził, łamiąc życiorysy i kariery. W apogeum zaangażowania piastował ważną funkcję przewodniczącego Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR w stacji naukowej PAN w Paryżu. Owa "placówka naukowa" była przykrywką dla intensywnych działań wywiadu SB przeciwko paryskiej "Kulturze". W czasach, kiedy paszport był dla zwykłego Polaka nieosiągalnym marzeniem, kryteria kwalifikujące kandydatów do pracy na takiej placówce nie miały nic wspólnego z oceną ich dorobku naukowego. A już zwłaszcza nie zostałby tam ktoś przypadkowy szefem POP. Jest oczywiste, że na takim stanowisku Bronisław Geremek musiał być uważany przez SB za istotne źródło informacji, i musiał w jakiś sposób z wywiadem PRL współpracować. Współpraca taka była do tego stopnia oczywista, że wydaje się wątpliwe, aby formalizowano ją werbunkiem na Tajnego Współpracownika. Bezpieka z urzędu traktowała sekretarza POP jako źródło informacji na temat personelu stacji, a więc zapewne zarejestrowała go raczej jako tzw. Kontakt Służbowy, względnie Operacyjny. Poszlaką znaczącą może być "lustracyjny bunt" profesora Geremka w ostatnich latach jego życia, gdy jako europoseł odmówił dwukrotnie złożenia oświadczenia lustracyjnego. Nie tylko w chwili wejścia w życie nowej ustawy, co od biedy uznać by można za demonstrację antypisowską, ale również po jej "poprawieniu" przez Trybunał Konstytucyjny, który wprawdzie ustawę zmasakrował, ale akurat wobec europosłów utrzymał w mocy. Znaczący jest fakt, iż wcześniej Geremek lustracji się kilkakrotnie poddawał i podpisywanie oświadczenia go nie bolało, a odmówił dopiero wtedy, kiedy w nowej ustawie rozszerzono definicję współpracy tak, że obowiązkiem oświadczenia objęto nie tylko byłych TW, ale także tych, którzy udzielali informacji na innych zasadach. Logicznym wyjaśnieniem jest tu hipoteza, iż Geremek uważany był przez bezpiekę właśnie za Kontakt Służbowy. Kandydatem na TW został zapewne później, przy czym bardzo ciekawe byłoby ustalenie, dlaczego od próby werbunku, jak się zdaje, odstąpiono. Zwracam też uwagę, że Bronisław Geremek jest tym z członków byłej opozycji, którego archiwum "wyczyszczono" w największym stopniu, nie zachował się żaden dokument SB związany z jego inwigilacją. A przecież rola, jaką pełnił przy Wałęsie i wcześniej, przy środowisku KOR, sprawiała, że dokumentów na jego temat musiało być bardzo dużo. Dlaczego zniszczono je wszystkie tak pracowicie? Bronisław Geremek jest w ogóle postacią tajemniczą. W przeciwieństwie do Jacka Kuronia, który ze swego stalinowskiego zaangażowania publicznie się wyspowiadał i nigdy niczego nie ukrywał, Geremek swój życiorys utajnił. I tak pozostało. W potocznej wizji historii funkcjonującej w mediach pojawia się dopiero w stoczni gdańskiej, gdzie trafia razem z Tadeuszem Mazowieckim jako opozycjonista tolerowany przez władze i dopuszczony przez nie do strajkujących w nadziei, że przysłuży się to uspokojeniu nastrojów. O nic co wcześniej pytać nie wolno, pod groźbą wykluczenia i zbluzgania takiego właśnie, jakiego dokonał rytualnie Marcin Król w odniesieniu do Graczyka. Smętny to przypadek - autorytetów, które swoje świętości ocalić potrafią tylko poprzez tabu, ukrywanie historii, zakłamywanie jej i gołosłowne hołdy. A na dodatek te same środowiska gromko domagają się odwagi w odkrywaniu prawdziwej historii, czyli pisania jej po grossowemu. A może zanim "szczujni dziennikarze" zaczną "odbrązawiać" naszych bohaterów, niech się przyjrzą swoim?