W Polsce jest inaczej. Posłuchajcie Andrzeja Dudy. On cały czas jest na wojnie. Pomijam już fakt, że w państwie PiS-u jest jednym z wielu podwładnych Jarosława Kaczyńskiego, a nie samodzielnym politykiem. Więc śmiesznie brzmią jego deklaracje, co on zrobił już i co zrobi w przyszłości. Bo zrobi tyle, na ile pozwoli mu prezes, i ani centymetra więcej. No, ale jeżeli przyszło Andrzejowi Dudzie grać rolę prezydenta RP, to wymagajmy, by ją zagrał porządnie! Od prezydenta RP spodziewałbym się roztropności, a nie ścigania się, by jak najmocniej przypochlebić się tłumowi. Prezydent powinien zdawać sobie sprawę, ile ważą jego słowa, jaki mogą przynieść skutek. Tymczasem w tej pełnej paniki walce o utrzymanie stołka Duda, i jego obóz, stosują taktykę spalonej ziemi. Bo takie są efekty polityki, która sprowadza się do szukania wroga. Teraz tym nowym wrogiem jest "warszawka" i "krakówek". Tak oto Andrzej Duda napuszcza lud na elity. Wioski na miasta. Czegoś tak bezmyślnego i antypolskiego po nim się nie spodziewałem. I nieprawdziwego w dodatku. Ja domyślam się, że prezydent nie chce proklamować nowej rewolucji kulturalnej, nie chce iść drogą Mao Zedonga, czy też drogą Pol Pota. Że po prostu tak sobie gada, bo taki wyczuł nastrój tłumu, i myśli, że to ludziom się spodoba. Ale przecież, jako ważny polityk (choć nie najważniejszy), powinien mieć świadomość, jakie czyni podziały. Zwłaszcza że dobrze wie, że tak w zasadzie polskie elity to rzecz umowna, są świeżej daty, że 90 proc. dzisiejszych profesorów, przedsiębiorców, ludzi kultury, gdy byli dziećmi, jeździło na wakacje na wieś do dziadków, że nasza inteligencja jest PRL-owskiego rodowodu. Wtedy nazywano ją inteligencją z awansu społecznego, i zresztą jest to wielkie osiągnięcie Polski Ludowej. Awans społeczny milionów. Sam Andrzej Duda wspomina, że jeździł na wakacje do Starego Sącza, do dziadka Alojzego, który skończył cztery klasy szkoły powszechnej. Ojciec naszego prezydenta, Jan Duda, jako jeden z najważniejszych dni w swoim życiu wspomina 1 października 1967 roku. Wtedy to wsiadł z niedużym tobołkiem do PKS-u w Starym Sączu i pojechał na studia do Krakowa. Z takiej oto, świeżej daty inteligencji pochodzi prezydent. To upodabnia go do milionów Polaków, bo taka jest Polska, dokładnie pomieszana, na zasadzie - starsi bracia poszli do miasta, a najmłodszy został na gospodarce. Ale ci bracia przecież spotykają się regularnie, pomagają sobie, kochają się. I to Duda wie! Dlatego tym mocniej dzielenie Polski, na lud i elity, go obciąża. W drugiej połowie lat 40., gdy PPR brała władzę, w gronie najbardziej zagorzałych komunistów narastało przekonanie, że trzeba zrobić porządek z profesurą, ze szkołami wyższymi, bo oni nie kochają nowego ustroju, źle o nim mówią. Wtedy wtrącił się Gomułka (to było, zanim stalinowcy go odsunęli i aresztowali), i na tych czerwonych towarzyszy nakrzyczał: innej profesury nie mamy, wy jej nie zastąpicie, będziemy pracowali z taką, jaka jest! Bo Polska ludzi wykształconych potrzebuje. Tak samo potrzebowała po wojnie, jak i teraz. To oni ciągną kraj do przodu. Wystarczy przestudiować przypadki państw, które rozwijały się szybciej od innych. Ale, jak widać, ta prosta myśl do Dudy nie dotarła. I dla chwilowego poklasku pokazuje wroga. Napuszcza brata na brata. Raz jest wróg dla chwilowego poklasku, innym razem dla odwrócenia uwagi. Tak czytam okrzyki polityków PiS, że Niemcy wpływają na wybory w Polsce. Bo w "Fakcie" ukazały się materiały o ułaskawieniu przez prezydenta pedofila. Co tu się rozwodzić - ułaskawienie pedofila, który przez wiele lat molestował własną córeczkę, oczywiście kompromituje Dudę. Nawet jeżeli jest to część kary. Prezydent z instytucji ułaskawienia powinien korzystać roztropnie, i z rozwagą podawać pomocną rękę. Nie każdemu. Bo takie ułaskawienie to czytelny znak. Tyle że złapany za rękę Duda nawet nie próbuje się tłumaczyć, tylko woła: "Niemcy mnie biją!". Choć pewnie wie, że Axel Springer, wydawca "Faktu", jest firmą, w której największe udziały mają Amerykanie, potem Niemcy, i trochę Szwajcarzy. Oczywiście, te krzyki odnotował świat. Że oto prezydent państwa oskarża państwo sąsiednie o ingerowanie w wybory. To jest oskarżenie potężnej wagi, możemy tylko się pocieszać, że specjalnie nikt się tym w Europie nie przejął, bo politycy wiedzą, że to Duda, i że ma kampanię... Ale to marna pociecha liczyć, że oni machną ręką, uznając, że prezydent plecie trzy po trzy. A ta wojna z LGBT? Deklaracje, że nie zgodzi się na adoptowanie dzieci przez pary homoseksualne? Przepraszam, ale czy Duda wie, ile adopcji rocznie jest w Polsce? Jakie są procedury? Jakie zaświadczenia trzeba przynieść? Ile lat pary muszą czekać, by otrzymać zgodę na adopcję? Nawet jeżeliby uznano, że pary homoseksualne mogą zawierać związki małżeńskie, co w dzisiejszej Polsce jest mało prawdopodobne, to droga do pozwolenia na adopcję jest tak długa i skomplikowana. Ona wiedzie, nawiasem mówiąc, przez parafię i kancelarię proboszcza, tak że cała ta dyskusja o LGBT jest tylko teoretyczną dywagacją. Tylko że logika kampanii podpowiada, że trzeba o tym mówić. Straszyć. Nakręcać atmosferę wrogości. A że piętnuje się część obywateli? Logika kampanii... Do tej pory jej żelaznym punktem była debata kandydatów. Mogliśmy na nich popatrzeć, posłuchać ich, skonfrontować. Te debaty były ważne, biły rekordy oglądalności. Wiele wskazuje na to, że tym razem debaty nie będzie. Że Andrzej Duda nie chce rozmawiać z Trzaskowskim. Twarzą w twarz. Boi się? Nie czuje się na siłach? Nie chcę w tej sprawie spekulować. Mogę tylko odnotować, że to kolejny krok w kierunku upadku debaty publicznej. Że prezydent RP, zamiast poważnej dyskusji o najważniejszych sprawach Polski, woli wykrzykiwać różne farmazony na jarmarkach. Nie miałem specjalnie dobrej opinii o Andrzeju Dudzie, ale też nie miałem przesadnie złej. Mieścił się w pewnej średniej. Ale teraz, podczas kampanii nadeszła godzina próby. Duda zaczął się odzywać. I cóż mogę powiedzieć... Si tacuisses, philosophus mansisses...