Oczywiście, nie przypadkiem przywołuję to wspomnienie. Nieszczęsny Bob Dole, który zakończył karierę żenującą przegraną, bliźniaczo przypomina mi Bronisława Komorowskiego. Jest tylko jedna zasadnicza różnica. Dole dostał nominację właściwie z braku laku, bo nikt lepszy od niego kandydować nie chciał. Clinton po pierwszej kadencji był wtedy tak popularny, budził w rodakach tyle entuzjazmu i nadziei, że impreza praktycznie nie rokowała szans i mógł się jej podjąć tylko 73-latek, nic już niemający do stracenia. Bronisław Komorowski dokładnie odwrotnie: kandydował w przekonaniu swoim i swojego środowiska, że jest właśnie tak popularny, tak intensywnie kochany przez wszystkich, że wygrana mu się należy jak chłopu ziemia. I nie tylko się należy, ale do tego stopnia jest pewna, że chyba musiałby "przejechać po pijanemu na pasach zakonnicę w ciąży", żeby stracić drugą kadencję. To była pierwsza z twarzy urzędującego prezydenta, jaką obejrzeliśmy w ostatnich miesiącach: twarz pełna pychy. A pycha, jak wiadomo, kroczy przed upadkiem. Ta zgubna pycha objawiła się jako szczególna cecha człowieka, który całe życie, w opozycji w PRL czy w demokratycznej polityce, był w tylnych szeregach, z którego Tusk miał szydzić, że jest "politykiem typu buu" (czyli wystarczy na niego zrobić "buu!" i kładzie uszy po sobie) i którego wybrał na strażnika żyrandola, oceniając, że ze wszystkich członków partii jest najmniej dla niego niebezpieczny. Przez cztery lata Komorowski zadowalał się staniem w kącie, w którym go szef postawił - pełnieniem funkcji reprezentacyjnych i wygłaszaniem toastów. Ale kiedy Tusk zniknął, zapragnął stać się samodzielnym, ważnym politycznym przywódcą. Gorzej - uwierzył, że nim jest, nic w tym kierunku nie robiąc, po prostu przez samo istnienie. Możliwe, że podjudził go do tego lizusowski dwór, jakim się otoczył, ale jeśli nawet, wiele się natrudzić nie musiał. Komorowski mógł swobodnie te wybory wygrać w pierwszej turze, stosując taktykę Kwaśniewskiego z roku 2000, gdy ten walczył o reelekcję. Konsekwentnie odklejać się od bieżącej i w ogóle jakiejkolwiek polityki i być ponad to. Ja nie odpowiadam za żadne wasze bolączki, śmieciowe umowy i dyplomy, kredyty i kolejki w przychodniach - od tego jest premier i rząd. Ja jestem fajny, i tylko jestem. Kampania czysto wizerunkowa pozwoliłaby mu w pełni wykorzystać atuty, a miał wszystkie możliwe - wiernopoddańcze oddanie mediów, wszystkie instytucje państwa na swoje usługi, podczas gdy rywal musiał dopiero walczyć o rozpoznawalność. Ale on pragnął wreszcie być Kimś. Człowiekiem - symbolem. Symbolem tego wszystkiego, co się działo przez ostatnich 25 lat, a już szczególnie tego, co się dzieje od ośmiu lat. Czyli czego? W przekonaniu Komorowskiego: pasma nieprzerwanych sukcesów. Prezydent, niczym ta babcia z piosenki Młynarskiego, naprawdę uwierzył, że Polacy są zachwyceni III RP i rządami Platformy. Że nic, tylko im wręczyć kotyliony i dać sygnał do balu, a wszyscy się rzucą w tany. Pierwszy i decydujący błąd kampanii: zamiast, jak przez całe dotychczasowe życie polityczne, tylko być, niechcący powiązał Komorowski ocenę jego samego z oceną III RP i rządów PO/PSL. Nie było to jeszcze wystarczającym warunkiem klęski. Ale od tego momentu popularność prezydenta zaczęła nieuchronnie topnieć. Można było umiejętnie ten proces spowalniać, i niczym na pomniejszającej się krze, dopłynąć do celu. Byle tylko nie wykonywać nerwowych ruchów. Zrobiono dokładnie odwrotnie - zamiast ukryć prezydenta gdzieś w Belwederze, tłumacząc, że jest zbyt zajęty ważnymi państwowymi sprawami, by się ganiać po kraju z niskoprocentową konkurencją, zaczęto go obwozić "bronkobusami". Co gorsza, jedynym, co przywieziony takim busem prezydent miał ludziom powiedzenia, było: patrzcie, oto jestem. Tracił przy bliższym poznaniu. Zamiast majestatem, okazywał się zrzędzącym nudno dziadkiem, stale na dodatek robiącym coś głupiego, mylącym się albo wykonującym dziwaczne działania. Rozczarowywał. A rozczarowanie ludu zaczęło gniewać prezydenta, i tak pokazał on następną twarz: wkurzoną. Zamiast być ponad to, zaczął atakować - przede wszystkim mało wtedy znanego rywala, jednoznacznie wskazując go jako swego głównego przeciwnika i zagrożenie dla panującego porządku. To natychmiast zbudowało rywalowi popularność, a topnienie popularności prezydenta przybrało na szybkości. Wtedy, krótko przed drugą turą, puściły mu nerwy i rozpoczął kampanię negatywną na całego. Tym ruchem definitywnie stracił możliwość zwycięstwa w pierwszej turze, a nawet zdobycia w niej najlepszego wyniku. Twarz Komorowskiego, dotąd pełna poczucia wyższości "naród wybierze mnie, zgodę i bezpieczeństwo", wykrzywiła się grymasem wściekłości: musimy ich zepchnąć na margines, musimy ich zniszczyć! Wynajęcie 10 maja Stadionu Narodowego, by na nim świętować zwycięstwo, okazało się na wyrost. I wtedy twarz Komorowskiemu znowu się zmieniła. Nagle prezydent nabrał pokory. Odczytał z kartki, że niebawem przedstawi plan gruntownej naprawy państwa polskiego. Dlaczego chce je naprawiać, skoro tak długo i tak uparcie twierdził, że żyjemy w złotych czasach, że jest cudnie, wszyscy chcą tylko świętować sukcesy, a jeśli ktoś emigruje, to tylko z ciekawości świata? Nie wyjaśnił. Za to nagle zaczął obiecywać. Referendum w sprawie JOW - w tydzień po gruntownym wyszydzeniu pomysłów takich zmian. Radykalne obniżenie wieku emerytalnego - po wielu tygodniach dowodzenia, że obniżyć go nie można, bo nie ma na to pieniędzy. Oto kolejna twarz Komorowskiego: twarz przymilna. Ale jednocześnie z przymilaniem się, jeszcze usilniej niż przed pierwszą turą - straszył. Głupio straszył. Państwem wyznaniowym, ograniczaniem przez Kościół wolności, Rydzykiem, więzieniami za in vitro. Trudno powiedzieć, czy ta twarz była bardziej odstręczająca, czy groteskowa. Wreszcie przyszły debaty, na których zobaczyliśmy Bronisława Komorowskiego w wersji 2.00. Już nie mylącego się stale mantykę, ale znakomity produkt marketingowy. Uszminkowany, ustawiony, z wypracowaną starannie gestykulacją i tajmingiem, recytujący tak perfekcyjnie, jakby znał wszystkie pytania wcześniej i wykuł przygotowane zawczasu odpowiedzi na blachę. Przerażona PO przyszła poniewaczasie w sukurs z zawodowcami od ściemniania i czarowania. Ale spod tego pudru wyjrzała kolejna twarz Komorowskiego, chyba najbrzydsza: twarz cynicznego kłamcy. Mówiąc o "blokowaniu etatu", rzucając oszczerstwa na Krzysztofa Szczerskiego, na Magdalenę Żuraw, nie mógł prezydent nie wiedzieć, że posługuje się nieprawdą. Machnął ręką na skrupuły. Nakłamać teraz, przed decydująca rundą, ile wlezie, przed milionami widzów, a sprostowania albo do ludzi nie dotrą w ogóle, albo dopiero wtedy, gdy już nie będzie to miało znaczenia. Przedziwny news tuż przed ciszą wyborczą o jakimś pono fizycznym ataku na prezydenta też na milę śmierdzi mi "brunatną żrącą substancją", jaką rzekomo oblany został kiedyś Wojewódzki. W tym ciągłym zmienianiu wyborczych twarzy skutecznie uniknął Bronisław Komorowski jednego: odpowiedzi na pytanie, dlaczego ma być dalej prezydentem. Dlaczego tylko straszy, i to głupio, a nie umie podać żadnego pozytywnego powodu, żadnej nadziei na to, że cokolwiek dobrego zrobi. Ciekawe, co by rzekł, gdyby musiał jakoś na takie pytanie odpowiedzieć? Zapewne to samo, co biedny Robert Dole: zasłużyłem na tę prezydenturę! Tak czy siak, za zgodę czy niezgodę, za bezpieczeństwo czy za straszenie ludzi, ale mi się należy! Mam szczerą nadzieję, że twarz pana Komorowskiego zaprzestanie już tych ciągłych metamorfoz, uspokoi się wreszcie, stając się twarzą zwykłego, dobrze sytuowanego, choć zapewne mocno rozgoryczonego emeryta. I że więcej już nie będę musiał jej oglądać.