W ten kunsztowny sposób tarzamy w błocie rocznicę, która - co by o niej nie powiedzieć - mojemu i następnym pokoleniem dała możliwość przeżywania przynajmniej własnej dorosłości w wolnym świecie. Wyłamię się z obowiązującego w Polsce kanonu narzekania i krzywienia się na wszystko, co nas otacza. Dla mnie wydarzenia roku '89 były cezurą, która odmieniła moje życie, sprawiła, że mogłem zacząć myśleć o nim nie jako o szarej PRL-owskiej egzystencji w której - jak podejrzewałem wcześniej - urodzę się i umrę. To wydarzenia roku '89 dały nam - ówczesnym nasto-, dwudziestoparo- latkom i wszystkim następnym szanse, o których nigdy nam się nie śniło. I warto sobie uświadomić, choć wiem, że zabrzmi to strasznie górnolotnie, że takiego 20-lecia - spokoju, przyzwoitej pozycji w Europie, rosnącego dobrobytu nasz kraj nie przeżywał przynajmniej od dobrych 300 lat. Wiem oczywiście, że ta radosna wizja ma mnóstwo rys, a moich zachwytów wielu ma prawo nie podzielać. Że są tacy dla których koniec PRL-u oznaczał bezrobocie. Że rewolucja polityczna była mocno niedoskonała, a błogi żywot ludzi dawnego partyjno-policyjnego aparatu wołał o pomstę do nieba. Dla mnie też ponurym żartem było to, że na obcięcie emerytalnych przywilejów dawnych SB-eków trzeba było aż 20 lat. Wiem, wiem, wiem, że ciężko o tym zapomnieć, ale - mimo to, marzyłoby mi się, żeby w takim dniu jak 4 czerwca, pomyśleć sobie i pocieszyć się przez chwilę tym wszystkim, co nam wyszło. Dziś perspektywa tego, że 4 czerwca będzie dniem narodowej solidarności i radości, jest równie odległa jak szansa na zjednoczenie PiS z PO. Wygląda raczej na to, że będziemy mieli parę małych, dobrze strzeżonych uroczystości, podczas których każdy będzie wychwalał zasługi własnego obozu politycznego i z niechęcią spozierał na konkurentów. A wszystko to będzie odbywało się przy wtórze związkowych gwizdów i krzyków, w oparach dymu palonych opon i gazu łzawiącego. I niestety, odpowiedzialności za to, że właśnie tak to będzie wyglądało spada na Solidarność, która - najwyraźniej - postanowiła udowodnić, że potrafi zepsuć nawet dzień, który przynosi jej historyczną chlubę. Bo jedno słowo Janusza Śniadka wystarczyłoby, żeby stonować nastroje jego stoczniowych-związkowych podwładnych i uspokoić sytuację. Zamiast tego mamy mętne wywody o możliwych incydentach i o gniewie milionów Polaków, do których powinien dotrzeć premier. A inna sprawa, że i sam Tusk nie wykazał się w tej całej historii mocnymi nerwami, choć - przyznaję - że jego sytuacja była paskudna. Ucieczka na Wawel okrzyknięta została tchórzostwem, ale wyobrażam sobie, co by było, gdyby uroczystości jednak odbywały się w Gdańsku, a zagraniczni goście zostali obrzuceni kamieniami i nawdychali się gazu. Ci, którzy dziś mówią, że Tusk wykazał się słabością, byliby pierwszymi, którzy krzyczeliby, że premier chciał koniecznie pokazać, że jest twardzielem i że dla sondaży naraził na szwank powagę państwa. Konrad Piasecki