Oczywiście może się trafić jakiś naśladowca ministra Morawieckiego i zakwestionować statystyki, według których po 1989 r. powstało prawie 3,5 mln mieszkań, sugerując że wiele z nich w rzeczywistości nie powstało, a jedynie zostały odnotowane na fikcyjnych fakturach. Ktoś inny może zaś argumentować, że owe 3 miliony mieszkań z pamiętnych obietnic Kaczyńskiego miało powstać w 8 lat, a III RP potrzebowała na to ćwierćwiecza. Na razie jednak flagowy program mieszkaniowy PiS, szumnie promowany pod chwytliwym hasłem Mieszkanie+, przewiduje budowę kilku tysięcy lokali rocznie, co wobec stu kilkudziesięciu tysięcy oddawanych do użytku średniorocznie w ostatnich latach jest wielkością śladową. Wiele wskazuje, że owe sto kilkadziesiąt tysięcy mieszkań budowanych i zasiedlanych w ciągu roku to optymalna liczba odpowiadająca w przybliżeniu równowadze podaży i popytu, a więc zapewniająca stabilny rozwój rynku mieszkaniowego. Oczywiście można stymulować budownictwo mieszkaniowe rozmaitymi metodami pozarynkowymi, od zaniżanych stóp procentowych, przez pozamerytoryczne kryteria przyznawania kredytów hipotecznych, aż do bezpośrednich dotacji i subwencji z pieniędzy publicznych. Wiele przykładów z ostatnich lat wskazuje, że w ten sposób tworzy się sztucznie rozdęte bańki koniunkturalne, zwane inaczej bąblami spekulacyjnymi (a rynek nieruchomości jest na spekulacje podatny), które mają tendencję do pękania z hukiem. Tak skończyło się szastanie kredytami hipotecznymi w USA i podkręcanie tanimi kredytami tempa budownictwa mieszkaniowego w Hiszpanii. Powstało wprawdzie wiele domów i mieszkań, które jednak stoją puste i niszczeją, bo właścicieli i najemców nie było stać na spłaty kredytów, utrzymanie czy wynajem, a innych zdolnych do tego brak. Wznoszenie budynków mieszkalnych bez rzetelnych źródeł finansowania oraz realnego popytu prowadzi do kłopotów, a nie do rozwiązania problemów mieszkaniowych. Realny popyt bowiem to nie to samo co potrzeby, niedostatek mieszkań i duża liczba potrzebujących nie tworzą jeszcze popytu. Wśród wznoszonych w Polsce budynków mieszkalnych i oddawanych w nich lokali coraz większy udział mają profesjonalni deweloperzy, przysparzający już prawie połowę z nich. To najbardziej stabilny i przejrzysty sposób budowania, bo wiadomo, że nikt do niego nie dopłaca ani nie dostaje przydziałów po znajomości czy według kryteriów politycznych, jak bywa z rozmaitymi formami budownictwa socjalnego. Bankructwa firm deweloperskich, narażające lokatorów na kłopoty, zdarzają się coraz rzadziej, a formy zabezpieczenia klientów (fundusze powiernicze) są coraz skuteczniejsze. Ale nie słabnie antydeweloperska propaganda i atmosfera. Wciąż powtarzane są slogany o pazerności i zachłanności komercyjnych budowniczych mieszkań, rzekomo wciskających się w każdy niezabudowany fragment miejskich przestrzeni. Intensywna zabudowa stała się synonimem zaborczości i ciasnoty. Ponieważ ceny mieszkań wznoszonych przez komercyjnych budowniczych są rynkowe, więc nieosiągalne dla wielu chętnych, wśród których rośnie zawiść i frustracja. A do tego dochodzi zjawisko znane i gdzie indziej, a zwane z angielska NIMB (not in my backyard), czyli sprzeciwianie się każdej inwestycji w sąsiedztwie własnego miejsca zamieszkania. Głośne nawoływania do poprawy sytuacji mieszkaniowej korelują z partykularnymi protestami przeciw wznoszeniu budynków w swoim otoczeniu. Czytając i słuchając rozmaitych komentarzy na temat polityki przestrzennej i mieszkaniowej można odnieść wrażenie że wielu Polaków chciałoby aby mieszkania dla ich rodaków budowano na Marsie i robili to Marsjanie. Gdy bowiem czynią to deweloperzy w naszych miastach, podnoszą się protesty ich dotychczasowych mieszkańców, czyli tych, którzy mieszkań już nie potrzebują, bo mają.