Nie to, żebym zupełnie nie wierzył w potencjał przeżycia w globalizacji suwerennych narodów i państw. Wojna na Ukrainie jest dziś jednak najkrwawszym, ale tylko jednym z frontów toczącej się już od jakiegoś czasu wojny światowej o panowanie nad globalizacją. A w takiej wojnie walczą ze sobą sojusze i sojusze przegrywają, jeśli się rozpadną. Nie tylko Ukraina, ale także Rosja jest w tej wojnie wspierana przez całą koalicję państw, które postanowiły przy tej okazji sprawdzić zdolność Zachodu do zachowania jedności, a więc do przeżycia. Unia tylko im przeszkadza Centrowi demokraci utrzymali Senat, prawicowi republikanie będą mieli minimalną przewagę w izbie niższej, ale nie o partyjne czy ideologiczne szyldy tu chodzi. W Polsce prawicowa była Akcja Wyborcza "Solidarność", prawicowy był PiS i prawicowa jest Konfederacja. To pokazuje najlepiej, że słowo "prawica" nie ma tu większego sensu. Liderzy prawicowego AWS-u nigdy nie uznaliby Unii Europejskiej za większe zagrożenie dla polskiej suwerenności niż putinowska Rosja. Szczególnie w momencie, kiedy na Kijów i Lwów spadałyby rakiety Putina. Liderzy PiS już tak twierdzą publicznie, przynajmniej kiedy dochodzą do wniosku, że Unia przeszkadza im w polityce partyjnej prowadzonej na rynku krajowym. A liderzy Konfederacji na antyunijności się zbudowali. Ludziom reprezentującym tę drugą i tę trzecią formułę prawicowości każdy kryzys, każdy wewnętrzny konflikt osłabiający Zachód czy Unię, wydaje się darem niebios. Wierzą, że wzmocni ich pozycję w polityce polskiej, nawet gdyby samo polskie państwo miało od tego zginąć. Pewna część polskich prawicowców stosunki z USA przedstawia jako alibi dla niszczenia Unii, wciąż powracając do koncepcji Polski jako "Izraela w Europie Środkowej", czyli państwa, które otrzyma od Ameryki "uprzywilejowany status sojuszniczy", wyjątkowe gwarancje osłony i wsparcia przeciw każdemu wrogowi czy konkurentowi w regionie i na kontynencie. To oczywiste, że Polska powinna grać i na Amerykę, i na Europę. I na NATO, i na UE. Jednak wizja doprowadzenia własnego regionu do stanu politycznego chaosu, w którym ostanie się jedynie Polska, a to dzięki szczególnej opiece Waszyngtonu, jest wizją samobójczą (jej wyznawcy nie znajdują się wyłącznie w PiS-ie, można ich znaleźć także w niepisowskich mediach czy instytucjach eksperckich). W rzeczywistości nasz kontynent po rozpadzie Unii, pogrążony w sporach pomiędzy Północą i Południem, Starą i Nową Europą, jednym i drugim małym niespełnionym nacjonalizmem, stanie się geopolitycznym bagnem, w którym Polska utonie. A tempo naszego tonięcia będzie zależało wyłącznie od tego, czy w Waszyngtonie będzie akurat rządził polityk w rodzaju Trumpa (obdarzający Polaków komplementami, ale gotowym oddać nas przy pierwszej okazji "inteligentnemu Putinowi" albo jego równie inteligentnemu następcy), czy też będzie tam rządził polityk bardziej podobny do demokraty Bidena czy republikanina Rubio (naprawdę nie chodzi tu wierność partyjnemu logo, ale o lojalność wobec wartości i instytucji zarówno własnego państwa, jak też całego liberalno-demokratycznego Zachodu). Tak czy inaczej będziemy jednak zakładnikami polityki waszyngtońskiej, w jeszcze większym stopniu, niż jesteśmy teraz. Trump, czyli najcenniejszy zasób Putina Także obserwując politykę amerykańską, zamiast być patriotą "prawicy" lub "nieprawicy" (demokraci nie są partią "lewicową", ale centrową, nawet jeśli zaplątali się tam Alexandria Ocasio-Cortez i Bernie Sanders, tak jak brytyjska Labour nie stała się partią proputinowskich nostalgików komunizmu, nawet jeśli jej przywódcą był przez jakiś czas Jeremy Corbyn), warto być przede wszystkim patriotą rozumu. W "połówkowych" wyborach do amerykańskiego Kongresu najcenniejszy zasób Putina, czyli Trump i ludzie wmanewrowani przez niego w wojnę przeciwko własnemu państwu, nie przejęli Senatu. A minimalna większość, jaką republikanie uzyskali w izbie niższej dowodzi, że pożyteczni idioci Putina nie przejęli także jej. Oczywiście wybrani do Kongresu ludzie Trumpa (tylko część z nich przegrała wyborczy test) już zdefiniowali priorytety swego środowiska na najbliższe dwa lata. Pierwszy z nich to zablokowanie amerykańskiej pomocy dla Ukrainy, drugi to rozpoczęcie jak największej liczby dochodzeń przeciwko Bidenowi i jego rodzinie. Podobnie Trump, ogłaszając tuż po wyborach chęć ponownej walki o prezydenturę w 2024 roku, jako najgroźniejszego wroga Ameryki i światowego pokoju przedstawił Joe Bidena, podczas gdy nazwisko Putina w ogóle nie pojawiło się w jego przemówieniu. Wystarczy jednak paru republikanów, którzy wciąż jeszcze wyznają ponadpartyjną lojalność wobec własnego państwa, a pomoc dla Ukrainy nie zostanie zablokowana w izbie niższej ani tym bardziej w Senacie. Dochodzenia przeciwko Bidenowi i jego rodzinie pewnie się rozpoczną (tu priorytety partyjne są nieuniknione, a demokraci też nie są świętoszkami), jednak Ameryka jako przewidywalny sojusznik Europy i Ukrainy przetrwa najbliższe dwa lata. Najbliższe dwa lata przetrwa zatem także Ukraina. Pozostaje wówczas pytanie, czy dwa lata wojny z relatywnie zjednoczonym Zachodem przetrwa Putin.