"Dogadać" - znaczy stworzyć jak najmniejszą, a nie jak największą liczbę list. "Dogadać" - znaczy nie prowadzić kampanii wzajemnie przeciwko sobie, ale przeciwko PiS-owi, w oparciu o precyzyjne minimum programowe umożliwiające współpracę, ale przede wszystkim mobilizujące wyborców. Zbliżenie (przynajmniej kolejna deklaracja zbliżenia) pomiędzy Hołownią i Kosiniakiem-Kamyszem jest krokiem w dobrym kierunku. Złośliwości otoczenia Tuska pod adresem Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, kiedy zaczęli na poważnie ze sobą rozmawiać, są krokiem w złym kierunku (ta uwaga dotyczy nie tylko Platformy, ale także wielu opozycyjnych publicystów wspierających Platformę, nierozumiejących jednak, że również Platformie ostatecznie opłaci się w kolejnym parlamencie silny opozycyjny partner zamiast dogorywającego planktonu łatwo przejmowanego przez PiS przy użyciu korupcji i szantażu). Zandberg jest opozycją wobec PO, a nie wobec PiS Odszczekiwanie się ludzi z okolic Polski 2050 i PSL pod adresem Tuska i PO - krokiem w złym kierunku. Ataki Adriana Zandberga wyłącznie pod adresem PO i polityków PO - krokiem w złym kierunku. Choć po chwili zastanowienia muszę się z tego ostatniego zdania wycofać. Nazywanie Adriana Zandberga opozycją wobec PiS-u nie ma sensu. On stara się być opozycją wyłącznie wobec Platformy, nawet jeśli ta partia nie rządzi od ponad siedmiu lat. A jak uczy nas poczciwa arystotelesowska logika, bycie w opozycji wobec obecnej opozycji oznacza służenie obecnie rządzącym. Zandberg w swoich powtarzających się i coraz ostrzejszych atakach na Platformę, jakby to ona ciągle Polską rządziła, bardzo przypomina Jarosława Kaczyńskiego, który po ponad siedmiu latach samodzielnych rządów własnego obozu, przy każdej okazji, przy okazji każdego kryzysu, za który (jako obóz rządzący od ponad siedmiu lat) wypadałoby brać odpowiedzialność, przedstawia jako odpowiedzialnych za te kryzysy Tuska, PO, PSL... I wszystkie formacje, które rządziły Polską przed nim, łącznie zresztą z tymi, w których sami działacze PiS i Zjednoczonej Prawicy zaczynali (Andrzej Duda w młodzieżówce Unii Wolności, Patryk Jaki i Janusz Kowalski w Platformie Obywatelskiej) albo bardzo długo kontynuowali swoją karierę (Jacek Saryusz-Wolski jako najostrzejszy krytyk europejskiej polityki PO, którą sam przez ponad dekadę współtworzył, ale wtedy Platforma była u władzy, dziś jest w opozycji, a Jacek Saryusz-Wolski do bycia w opozycji zupełnie nie jest stworzony). Hasło z 1993 r. może nie zadziałać Wracając jednak do opozycji właściwej. Niektórzy uważają, że test na zdolność współpracy opozycja może zacząć zdawać w maju, czerwcu, może w lipcu, a może dopiero po wyborach. Na razie mamy luty, więc priorytetem jest wzajemne kanibalizowanie się PO, Polski 2050, PSL-u, Lewicy, bo może ten, kto za parę miesięcy ustawi w swoim szałasie pełen komplet czaszek swoich wrogów, zgarnie całą pulę. Rozumiałbym taką strategię (choć ubolewając, lejąc krokodyle łzy hipokryty, który choć chciałby lepszej, bardziej idealistycznej polityki, wie, jak realna polityka wygląda) na cztery lata przed wyborami. Na kilka miesięcy przed nimi jest już na nią za późno. Słynne hasło "głosujcie na większą partię, żeby się Wasze głosy nie zmarnowały", za pomocą którego Unia Demokratyczna wykończyła Kongres Liberalno-Demokratyczny i Donalda Tuska w wyborach 1993 roku, dziś użyte przez samego Donalda Tuska może nie zadziałać. Szczególnie po czterech latach męczącego status quo (z których to czterech lat dwa Donald Tusk spędził już na czele PO), w czasie których żadnej partii (oczywiście mówię o Platformie) nie udało się skanibalizować wszystkich pozostałych, a żadnej z mniejszych partii (oczywiście mówię o Hołowni, PSL i Lewicy) nie udało się pozbawić Platformy pozycji mocnego lidera. W tej sytuacji udawanie, że do wyborów mamy kolejne cztery lata i czas się zacząć wzajemnie wyrzynać, nie ma sensu. Należałoby raczej zacząć umiejętnie zarządzać tym, co jest. Miliardy na kampanijne dary Wszystko to odbywa się w dodatku przy wtórze kanonady, za pomocą której Jarosław Kaczyński rozpoczął już swoją wyborczą ofensywę. Miliardy złotych na kampanijne dary (z każdego miliarda pół miliarda zostanie później odebrane za pomocą inflacji, podwyżek podatków i opłat, ale to będzie już po wyborach, w czasie trzeciej kadencji), miliony złotych na wille i dary w gotówce dla towarzyszy partyjnych, ich rodzin i politycznych klientów. Wcale nie na "zabezpieczanie majątku przed nieuchronną przegraną", jak powtarzają sobie niektórzy najbardziej "chcący wierzyć" (cyt. za agent Mulder) antypisowscy publicyści, ale na mobilizowanie swoich ludzi do kampanii wyborczej, na pokazywanie, że bycie z Kaczyńskim bardzo się opłaca. Oczywiście bycie z Kaczyńskim u władzy, bo tylko taki Kaczyński może pieniądze, wille i miejsca w zarządach spółek Skarbu Państwa załatwić. Ludzie, którzy są dziś z Kaczyńskim za pieniądze, wille i miejsca w zarządach spółek Skarbu Państwa zdradzą go jednak o pierwszym świcie po przegranych przez niego wyborach (niektórzy z nich robili to już parę razy w ciągu minionych 30 lat). Dlatego lider PiS wie, że władzy stracić nie może, choćby nawet za jej utrzymanie miał zapłacić całym budżetem państwa i długiem, który Polacy będą spłacać dłużej niż dług Gierka. A który (w przeciwieństwie do długu Gierka) nie posłużył nawet budowie Huty Katowice czy milionów mieszkań (choćby z wielkiej płyty), a włącznie utrzymaniu się u władzy partii, która nawet nie wiadomo, czy umie rządzić lepiej niż inne partie przed nią i po niej, czy też rządzi gorzej.