Najpierw Lewica i PSL zerwały jedność opozycji, wstrzymując się od głosu w sprawie PiS-owskiego projektu zmian w kodeksie wyborczym. To nie było jeszcze ostateczne głosowanie, ale można było projekt PiS odrzucić, opóźnić, zablokować jego przyjęcie. Nie ma on bowiem nic wspólnego z "profrekwencyjnością". Chodzi o stworzenie tysięcy nowych okręgów wyborczych, w których kontrola PiS-owskich cudów nad urną będzie niemożliwa i które dostarczą wyników podobnych do tych, jakie w niektórych Domach Pomocy Społecznej pojawiły się w czasie ostatnich wyborów prezydenckich. Skąd sympatyczne zakonnice i sympatyczni prawicowi kontrolerzy przynosili "zatwierdzone wyniki" ze stoma procentami głosów na Andrzeja Dudę i zerem głosów na Rafała Trzaskowskiego. A obsadzona już przez ludzi PiS Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła zajęcia się tą sprawą, proponując, aby zajęła się nią kontrolowana przez Zbigniewa Ziobrę prokuratura. Wtedy takich miejsc były setki, po nowelizacji kodeksu wyborczego będą ich tysiące. Kaczyńskiemu udało się rozegrać opozycję Później Hołownia w ostatniej chwili zdecydował o głosowaniu swego koła w Sejmie przeciwko zmianom w ustawie o Sądzie Najwyższym, mimo że wcześniej cała opozycja próbowała wynegocjować wspólne wstrzymanie się od głosu. Próbowała, gdyż Donald Tusk, zgodnie ze swoją strategią solisty, której nie porzuca, raczej ją utwardza, tak jak w paru wcześniejszych przypadkach również tym razem żmudnie negocjowane przez wszystkie podmioty i wszystkich liderów opozycji porozumienie postanowił publicznie przedstawić jako swoją wyłączną zasługę. Choć zatem odpowiedzialność za to pasmo porażek jest rozproszona, choć trudno wskazać palcem jednego psuja (ale też i jednego anioła porozumienia, jednego mędrca, któremu wszyscy inni podstawiają nogi), sytuacja u progu roku wyborczego jest taka, że Kaczyńskiemu udało się rozegrać opozycję. A skoro udało mu się rozegrać opozycję dziś, wzrasta szansa na to, że rozegra ją w kampanii wyborczej i już po wyborach. Wtedy kiedy dla Kaczyńskiego i jego ludzi będzie to oznaczało być albo nie być, rządzić czy nie rządzić, zachować realną władzę (i wynikające z niej benefity, czyli bezkarność, przechwycony w ciągu ośmiu lat rządów publiczny majątek, media i wszystkie inne instytucjonalne pozycje, dzięki którym można realnej władzy nie oddać, a do pełnej władzy stosunkowo szybko powrócić) albo ją i wszelkie benefity stracić. Bagno, w którym grzęźnie opozycja Wizerunek opozycji jako niezdolnej do efektywnej współpracy, a więc także do przejęcia i sprawowania władzy, to dla Kaczyńskiego atut również w kampanii wyborczej. Pozwala mu do końca utrzymać dyscyplinę we własnych szeregach, pozwala skutecznie nakłaniać własnych ludzi do łamania prawa i nadużywania państwa w procesie wyborczym - skoro perspektywa kary znowu się oddala. W sprawie unijnych pieniędzy na KPO Mateusz Morawiecki z bagna, na które wyprowadził PiS, uczynił bagno, w którym grzęźnie opozycja. Można powiedzieć sukces o zasięgu dość ograniczonym, raczej relatywny. Biorąc jednak pod uwagę słabą pozycję premiera Morawieckiego w samym obozie władzy, bardzo dla niego istotny. Przepuszczenie przez Sejm projektu zmian w ustawie o Sądzie Najwyższym i tak było żabą mocno dla opozycji niesmaczną, której przełknięcie byłoby dla Tuska, Hołowni, Kosiniaka-Kamysza, Czarzastego bardzo ryzykowne. Z jednej strony twardy elektorat opozycji oczekuje od nich nieprzejednania. Z drugiej strony wszyscy Polacy oczekują unijnych pieniędzy. A liderzy opozycji wiedzą doskonale, że w sytuacji nierównowagi medialnej (media państwowo-partyjne, media kościelno-partyjne, a do tego "dzwońcie do dziennikarzy symetrystów" premiera Morawieckiego) twarde głosowanie na każdym etapie przeciwko nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym groziło ryzykiem, że część niezdecydowanych wyborców zaakceptuje powracający przekaz dnia propagandy PiS, że to opozycja blokuje środki na KPO. Skoro jednak opozycja musiała już zjeść tę żabę, powinna była ją zjeść w szyku zwartym. Więcej by jej wybaczyli jej potencjalni wyborcy. Ani zima ani Unia Europejska nie odsuną PiS-u od władzy. Mogą to zrobić wyłącznie Polacy głosujący na opozycję. Jeśli będzie ich więcej, jeśli się zmobilizują, jeśli będą mieli politycznych liderów zdolnych do współpracy. Na razie Tusk jest takim solistą, jakim był dwa lata temu, a może nawet dziesięć lat temu. Hołownia jest takim samym nie do końca przewidywalnym "świeżakiem". Kosiniak-Kamysz jest tak samo "niemocnym" politykiem podminowywanym przez Pawlaka i innych działaczy własnej partii coraz bardziej wrażliwych na syreni śpiew Kaczyńskiego. Czarzasty nadal jest jawnym cynikiem, Zandberg jest nadal fanatycznym antyliberałem, a Trzaskowski nadal pięknym czterdziestoletnim (właściwie już pięćdziesięcioletnim) młodzieńcem przestępującym z nogi na nogę już od kilku lat. Innych liderów nie będzie do kwietnia, maja, września. Zatem tylko przełom w duszy, sumieniu, ale przede wszystkim mózgu tych liderów, których opozycja ma, może Polskę obronić przed "weimarskim scenariuszem" (koniec Republiki Weimarskiej przesądzony nieco przed i nieco po wyborach 1933 roku). Wówczas opozycja też do samego końca uprawiała politykę tak, jakby się nic nadzwyczajnego nie działo. Tak jakby priorytetem nadal pozostawało ogranie najbliższego ideowo konkurenta, a nawet sąsiada z własnej partyjnej listy. Niemieccy komuniści do samego końca uważali, że największym ich przeciwnikiem są "libki" z mieszczańskiego Weimaru oraz "socjal-zdrajcy" z niemieckiej socjaldemokracji. Niemieccy konserwatyści do samego końca uważali, że ich największym wrogiem jest lewica; katolickie Centrum, że liberalni protestanci; liberalni protestanci, że katolickie Centrum. A lider partii, która w wyborach 1933 roku zdobyła jedną trzecią głosów, powoli zjadał politykę, państwo i naród niemiecki. Pod hasłem "Alleluja i do przodu!". Cezary Michalski