Wszystko zaczęło się od marzenia o "odzyskaniu kontroli". Kraj, który po stracie kolonii pozostał globalnym imperium wyłącznie w wyobraźni najmniej kumatej części swych obywateli (jako namiastkę straconego globalnego imperium pokazywano im przez ostatnie pół wieku Beatlesów, Rolling Stonesów i Elżbietę II), nie tylko wyszedł z Unii Europejskiej, ale rozpoczął z nią handlową i regulacyjną wojnę. Ponieważ Wielka Brytania od dawna nie była już żadnym imperium, osamotnienie i konflikt sprawiły, że zamiast znów zapanować nad morzami globalizacji, Zjednoczone Królestwo zostało przez globalizację (globalnych spekulantów, globalnych pseudoinwestorów, globalne kryzysy) doszczętnie rozprute. Kiedy koszty brexitu zostały dodane do kosztów pandemii koronawirusa i wojny na Ukrainie, Anglicy, zamiast wściekać się na własną głupotę, wściekli się na tych, którzy ich okłamali, czyli na Borysa Johnsona, na Partię Konserwatywną, na jej polityków. Torysi mają dziś historycznie niskie 20-procent poparcia w sondażach, a do Partii Pracy dzieli ich historyczne 30 punktów. Szczęśliwie, szefem Partii Pracy jest dziś centrowy, realnie socjaldemokratyczny i lojalny wobec demokratycznego Zachodu Keir Starmer, a nie proputinowski komunista Jeremy Corbyn, którego jedyną "pozytywną" ideą była nienawiść do Ameryki. To sprawia, że gdyby populistyczny śmietnik, w który Borys Johnson zmienił konserwatywnych niegdyś torysów, stracił dziś władzę na Wyspach, nie będzie to oznaczało dodatkowego ryzyka ani dla Ukrainy, ani dla Polski, ani dla Zachodu. Przedterminowych wyborów nie będzie Gdyby jednak przedterminowe wybory odbyły się w Wielkiej Brytanii dziś, połowa z obecnych posłów Partii Konserwatywnej (szczególnie ludzie wyciągnięci przez Johnsona z jej najsmętniejszych dołów, zamieszkiwanych przez podrzędnych lobbystów i drobne cwaniaczki) zniknęłaby z Izby Gmin, prawdopodobnie na zawsze. Właśnie dlatego przedterminowych wyborów nie będzie. Torysi mają w obecnych parlamencie dość wygodną większość, dlatego zamiast godzić się na przedterminowe wybory, skrócili procedurę wyboru następcy Liz Truss na stanowisku szefa partii, co w Wielkiej Brytanii oznacza - w przypadku partii rządzącej - jednocześnie wybór nowego premiera. Zwykła procedura polegała na tym, że najpierw były głosowania parlamentarzystów, po czym z wyłonionych w ten sposób dwóch najsilniejszych kandydatów ostatecznego wyboru (drogą pocztową) dokonywali wszyscy członkowie partii. Tak została wskazana Truss, jednak wybieranie jej na następczynię Borysa Johnsona trwało dłużej, niż przetrwał jej rząd. Torysi wiedzą, że powtórzenie tej paromiesięcznej procedury pozbawiłoby ich autorytetu do końca i sprawiło, że Anglicy zażądaliby, może nawet na ulicach, przedterminowych wyborów parlamentarnych. Zatem wybór nowego szefa partii został skrócony i uproszczony. Głosować będą wyłącznie torysowscy parlamentarzyści, których dyscyplinuje instynkt samozachowawczy, a nowy szef partii, który będzie też nowym premierem, ma zostać wybrany do przyszłego piątku. Kłamstwo brexitu Co jednak znaczy, że torysi zapłacili za brexit? Zapłacili za kłamstwo brexitu jako "odzyskanej kontroli", odzyskanego imperium, odzyskanego imperialnego dobrobytu. W prawie każdym, nawet proletariackim domu na Wyspach wiszą jeszcze medale pradziadka (i inne jego "wziątki") zdobyte w czasie tłumienia jakiegoś powstania w Indiach albo wygrywania jakiejś kolonialnej wojny. Na przeszkodzie rozkoszowania się tą imperialną nostalgią miała stać przynależność Wielkiej Brytanii do UE. Brexitowe kłamstwo było sponsorowane przez ludzi Putina (wszystkie należące do rosyjskich oligarchów media i instytucje lobbingowe na Wyspach wspierały brexit, a nawet finansowały Nigela Farage'a i Borysa Johnsona). Majdan odbywał się pod flagami niepodległej Ukrainy i Unii. W tej sytuacji zniszczenie Unii stało się dla Putina najprostszym sposobem, aby Ukraińcy nie mieli żadnej alternatywy dla "ruskiego miru". Niszczył Unię w UK, niszczy Unię w Polsce, pomagają mu w tym głupcy, "karpie modlące się o szybsze nadejście Wigilii". Sponsorami brexitu było też jednak paru "rdzennie brytyjskich" najbogatszych ludzi na Wyspach. Wszyscy oni - właściciele największych brytyjskich korporacji produkujących odzież czy sprzęt AGD - od dawna wytarzali już swoje produkty w Afryce lub Azji. Zjednoczone Królestwo było dla nich wyłącznie jednym z rynków zbytu, a dla niektórych wciąż jeszcze miejscem płacenia podatków. Wyciągnięcie Wielkiej Brytanii z UE miało im dać raj podatkowy. I to nie w jakiejś Afryce czy Azji, ale w samym Londynie. Problem w tym, że rajem podatkowym mogą być Bahamy, Samoa czy Fidżi, ale nie kraj blisko 70-milionów obywateli z bardzo rozbudowanym i bardzo kosztownym systemem opieki społecznej. Kiedy najpierw Johnson, a potem Truss obiecali z jednej strony cięcia podatków dla najbogatszych, a z drugiej strony podniesienie lub choćby utrzymanie zasiłków dla głosującego dziś na torysów "ludu na benefitach", budżet Wielkiej Brytanii zaczął się zawalać, funt zanurkował, a przeciętni Anglicy stali się pierwszymi zakładnikami i sponsorami własnych marzeń o "odzyskanym imperium". Kłamstwo ma krótkie nogi, nawet jeśli potrafi żwawo tymi nóżkami przebierać. Kłamstwo brexitu dopadło torysów, Johnsona i Truss.