Litwini powiedzieli "dość". Jak sankcje, to sankcje - i tranzyt niektórych towarów dowożonych koleją z Rosji do obwodu kaliningradzkiego został wstrzymany. W odciętym kawałku świata podobno wybuchła panika. Mieszkańcy rzucili się do zakupów, aby poczynić zapasy. Rosyjski niedźwiedź na razie tylko warknął. "Tylko" rzeczniczka rosyjskiego MSZ, Maria Zacharowa, pogroziła Wilnu. Nie zmienia to faktu, że sytuacja będzie się zaostrzać. Ograniczenia w dostawach mogą być dotkliwe dla jednego z najdziwniejszych, ale i najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Na mapie Kaliningrad wygląda skromnie, obszar 15 tysięcy kilometrów kwadratowych zamieszkuje zaledwie około miliona ludzi. To pozory. To rosyjska noga wciśnięta w drzwi NATO i Unii Europejskiej. Terytorium obwodu ma ogromne znaczenie militarne, co od lutego objawia się w pełnej krasie. W pewnym sensie te gigantyczne koszary pomiędzy Polską a Litwą są potencjalną bombą, która może wybuchnąć w dowolnej chwili i pod byle pretekstem. Sankcje ekonomiczne UE, które wydają się bronią "czystą", w pozbawionym podstawowych dóbr Kaliningradzie, mogą się szybko "pobrudzić". O eskalację nietrudno, skoro sami Rosjanie skonstatowali, że może dojść do "uduszenia regionu". Kaliningrad bez wódki i ropy? Moskwa zażądała przywrócenia tranzytu i ostrzega, że będzie bronić swoich interesów narodowych. Z Brukseli zaś przychodzi odpowiedź wspierająca Litwę. Szef dyplomacji unijnej, Josep Borrell zapewnił, że Wilno wyłącznie stosuje przepisy sankcyjne. To najlepszy przykład, jak wojna zaczyna przynosić nieoczekiwane konsekwencje, niejako żyć własnym życiem. Litwa zapowiada ograniczenia w dostawach kolejnych towarów do Kaliningradu od cementu po alkohol, od węgla po ropę. W teorii Rosja może dostarczać wszystko morzem, w praktyce to skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie. Zamiast wykazywania się umiejętnościami organizacyjnymi Floty Bałtyckiej Kreml raczej postawi na jeszcze więcej propagandy przeciwko Zachodowi. Trudno sobie wyobrazić, aby w najbliższych dniach temperatura przy naszej granicy nie wzrosła. "Zabłąkane" rakiety Wszystko to tylko przypomina nam o śmiertelnym zagrożeniu dla Polski, które znajduje się dosłownie tuż obok. Przyjmuje się przecież, że na terytorium obwodu kaliningradzkiego Rosja trzyma głowice atomowe. Nie trzeba jednak sięgać po ostateczność ani ryzykować ponad miarę. Wojna w Ukrainie uzmysławia nam wiele rzeczy. Wystarczy, aby zdawać sobie sprawę, że jakaś "przypadkiem" wystrzelona rakieta iskander w okamgnieniu "zabłąka się" w stronę Suwałk czy Wilna. W dobie "fake newsów" i szalejącej dezinformacji Moskwa może się przyznać, a minister Ławrow z charakterystycznym uśmieszkiem może nawet przeprosić za "przypadek" i "wyrazić ubolewanie". Czy z powodu jednej rakiety całe NATO ruszy na Rosję i zaryzykuje wojnę jądrową w pełnej skali? Sam słyszałem, jak pewien ekspert w zagranicznej telewizji na podobnie zadane pytanie, odpowiedział: "to zależy". A ileż to razy Rosjanie naruszyli już strefy powietrzne państw skandynawskich! Nieprzekraczalne "czerwone linie" wykazują niebezpieczne tendencje do przesuwania się, coraz bardziej i bardziej. Paradoksem dziejowym jest to, że kiedyś to z tego nafaszerowanego żołnierzami i bronią skrawka Europy, wyszedł w świat projekt "wiecznego pokoju". Tylko przez moment po 1989 mogliśmy się łudzić, że w końcu w naszej części Starego Kontynentu idealistyczny pomysł filozofa Immanuela Kanta uda się zrealizować, że "skrwawione ziemie" w XX wieku w końcu odetchną. Niestety, to była tylko dziejowa pauza. Prezydent Putin sądził, że podbije Kijów w trzy dni. Pomylił się okrutnie. A my z każdym dniem oglądamy nieprzewidziane konsekwencje ludzkich działań. I tak oto za naszą granicą, bynajmniej niemetaforycznie, bomba znów zaczęła tykać. Jeden z francuskich (a nie polskich!) ekspertów od geopolityki nawet zaczął snuć porównania obwodu kaliningradzkiego z Gdańskiem roku 1939... - oczywiście, "z zachowaniem wszelkich proporcji".