Dość zabawne jest to, że w Parlamencie Europejskim wystąpił Mateusz Morawiecki i de facto tłumaczył się z orzeczenia-de iure niezależnego Trybunału Konstytucyjnego. Do bombastycznej retoryki Prawa i Sprawiedliwości zdążyliśmy się przyzwyczaić. Może nawet troszkę nam się osłuchała. Niemniej parlamentarzyści europejscy musieli wysłuchać ponad półgodzinnej tyrady naszego premiera, w której zamiast przyciągających uwagę bon motów, było dużo o "niedopuszczalnym szantażowaniu", "niesprawiedliwych atakach", "odrzuceniu języka gróźb". Wypisz, wymaluj, fragmenty z wywiadów z Jarosławem Kaczyńskim. Wyglądało na to, że ciężko pracowano na funkcji "kopiuj - wklej". Co to ma do lekceważenia reguł prawnych, na które umówiliśmy się przystępując do Unii Europejskiej? Zdaniem premiera - wszystko. Kto nie zgadza się z orzeczeniem polskiego TK, po prostu jest wrogiem Polski. W świecie naszego premiera i wicepremiera nie ma miejsca na różnice zdań o niższej temperaturze, na odmienne interpretacje niż interpretacje naszego rządu. A pieniążki za mgłą No, ale jednak ludzie o odmiennych poglądach występują w przyrodzie. W ich głowach zakorzenił się archaiczny pogląd, że, jak na coś się Polska, przystępując do Unii, umawiała, że jak coś tam podpisano, to wypadałoby słowa dotrzymać. I wywracanie całego europejskiego stolika, bo aktualnie rząd w jednym z państw ma w tym interes, jednak nie przystoi. Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, stanowisko premiera skomentowała zdaniami słodkimi i gorzkimi. Opowiadała o potrzebie silnej Polski w zjednoczonej Europie i wspaniałych doświadczeniach naszego kraju, których ucieleśnieniem stały się takie postacie, jak Jan Paweł II oraz Lech Wałęsa. Przewodnicząca Komisji postanowiła najwyraźniej nieco podnieść ciśnienie premiera i wicepremiera, podrzucając to ostatnie nazwisko. Ważniejsze jednak były inne słowa: "musimy chronić budżet unijny przed naruszeniem prawa". Nie wiadomo, czy premier słuchał, być może słowa przewodniczącej w głowie zagłuszyły mu antyniemieckie stereotypy. W każdym razie obiecane przez Unię pieniążki z Krajowego Planu Odbudowy zasnuła mgła niepewności. Zawieszenie płatności przez Komisję Europejską to na razie najpoważniejszy skutek działań polskiego rządu. Ale co z tym polexitem? Oczywiście w sensie podejmowania kroków formalnych to Jarosław Kaczyński ma rację. Jakiekolwiek próby wychodzenia z Unii, aby utrzymać przy życiu Izbę Dyscyplinarną, sprawiłyby, że własny elektorat Prawa i Sprawiedliwości ruszyłby na poselskie siedziby i żadne poetyckie paski w TVP, by nie pomogły. Co więcej, Jarosław Kaczyński nigdy nie podważał konieczności pozostawania Polski w strukturach europejskich. W referendalnym roku 2003 PiS popierał wejście do UE. Jednocześnie "od zawsze" był za Europą ojczyzn, zachowaniem jak najsilniejszych państw narodowych, chociażby od tego struktury europejskie w praktyce trzeszczały. Tyle że Jarosław Kaczyński zdobył władzę po wejściu do Unii i swój pomysł na owo super-silne państwo narodowe próbuje realizować nie tylko w kraju, ale także w otoczeniu wcześniejszej sieci międzynarodowych powiązań. I tu rodzą się napięcia, bo rząd Prawa i Sprawiedliwości, siłą swoich suwerenistycznych haseł, zdecydowanie dryfuje w kierunku "mniej Europy". Zafiksowany na własnych wyobrażeniach, że w zasadzie nie bierze pod uwagę innych, niezamierzonych konsekwencji własnych działań. Paradoksalnie bowiem właśnie teraz Polska uruchomiła mechanizm "więcej Europy". Naruszanie prawa we własnym kraju po 2015 r. uchodziło w zasadzie płazem. Jednak po orzeczeniu polskiego TK, przewodnicząca Komisji Europejskiej, chcąc czy nie chcąc, musi coś zrobić. I tak oto powoli na naszych oczach rodzi się precedens dla postępowania w sytuacji zagrożenia porządku prawnego całej Unii. Sieć naszych powiązań ze strukturami europejskimi jest zbyt rozwinięta i zbyt dochodowa, aby po nieszczęsnym Brexicie komukolwiek opłacał się jeszcze Polexit. Przynajmniej chwilowo nikt nas z UE zatem wyrzucać nie będzie (tu raczej uważnie przyglądałbym się narodowym populistom w krajach takich, jak Francja; albowiem to oni mogą nam zgotować niemiłą niespodziankę). Kto nas jeszcze lubi? Gdy opozycja straszy polexitem, zwykle ma na myśli "lekcję brytyjską", czyli uruchomienie procesu zniechęcania rodaków do Brukseli, nad którym ani Jarosław Kaczyński, ani nikt inny nie będzie mieć kontroli. W tej luźnej wizji, igranie z ogniem à la David Cameron polega, z jednej strony, jak w przypadku Wielkiej Brytanii na mieszaniu prawd, pół-prawd i kłamstw na temat członkostwa w Unii. Z drugiej na przekonywaniu o politycznej, prawnej i ekonomicznej słodyczy suwerenności bez umiaru - jakkolwiek może nie w całości, ale jednak w poważnej części, ów słodki smak powstał dzięki członkostwu. Ale polexit może oznaczać coś jeszcze, tj.: wyprowadzanie naszego kraju z głów i serc osób, które od dawna, niekiedy, hen, od 1980 roku i pierwszej "Solidarności" sympatyzowały z naszym krajem, wspierały go podczas akcesji do UE, deklarowały z nami solidarność ponad granicami. Takie osoby niekiedy przez lata wywierały propolską presję na polityków i dziennikarzy w swoich krajach. Teraz to one mogą się zawahać, zmienić zdanie. I to także można nazwać "polexitem". Kilka dni temu sam były minister spraw zagranicznych w rządzie Morawieckiego, Jacek Czaputowicz na pytanie, czy "ktoś za granicą jeszcze lubi Polskę", odpowiedział, że, jeśli w zadanym pytaniu chodzi o władze, to "tu nie przychodzi mi na myśl nikt". W przemówieniu naszego premiera w Parlamencie Europejskim, możemy znaleźć na to chyba tylko jedną odpowiedź: "jesteśmy dumnym krajem".