Oj, przyzwyczailiśmy się do retorycznej ostrości polskiej debaty. Od sześciu lat od rana do wieczora "wojna" i "wojna". Jak nie "wojna z Brukselą" czy "wojna polsko-polska", to przynajmniej "wojna PiS-u z Platformą" lub "Kaczyńskiego z Tuskiem". Mocne słowa zwietrzały do tego stopnia, że, gdy Morawiecki zaczął opowiadać o wojnach światowych, zapewne wielu rodaków wzruszyło ramionami, może nawet ziewnęło. Tyle tylko, że nadto "ruchliwa armia metafor" Morawieckiego znalazła się w wywiadzie dla prasy zagranicznej. Wywiad zaś dotyczył poważnego sporu o praworządność w ramach Unii Europejskiej oraz transferu gigantycznych środków europejskich nad Wisłę. Biorąc pod uwagę, że kolejna fala pandemii rozchodzi się po kraju, wesołość wydawałaby się ciut nie na miejscu. Co więcej, odbiorcy treści poza Polską nie są przyzwyczajeni do opisu europejskiego polityki à la Rymkiewicz. Liryczne piękno zdań o "przystawianiu pistoletu do głowy" może im umknąć. Podobnie opowieści o "III wojnie światowej" mogą wydać się nie dość romantyczne i nastrojowe. I wcale nie żartuję. To Ryszard Terlecki oświadczył, że mówienie o konflikcie zbrojnym "to taka metafora". Piotr Müller zaś dorzucił: "To hiperbola, nie żadne zaognianie konfliktu". Krótko mówiąc, zdaniem marszałka i rzecznika rządu, Mateusz Morawiecki objawił się nam jako poeta. I generalnie nie miał na myśli tego, co powiedział. Prawda a prawda W gronie komentatorów i polityków, raczej przychylnych Morawieckiemu, mówiono, że to wiele hałasu o nic, bo premier kierował na użytek wewnętrzny, do elektoratu PiS-u. Być może. Niemniej te interpretacje kierują nas w stronę najważniejszego pytania, dlaczego premier polskiego państwa musiał wypowiedzieć słowa, które koledzy klasyfikują (czy raczej dyskwalifikują) jako literaturę. Po pierwsze, Morawiecki niezmiennie nie jest samodzielnym politykiem. Jego byt polityczny od początku całkowicie zależał i zależy od innej osoby. Pole manewru tego polityka szczególnie poza krajem okazuje się znikome. W porównaniu z Morawieckim choćby Viktor Orbán w relacjach z instytucjami unijnymi okazuje się mistrzem dyplomacji, w dużej mierze dlatego, że sam podejmuje decyzje, może dokonywać taktycznych zwrotów - bez potrzeby konsultowania się z kimś za jego plecami. Po drugie, mocna forma to słaba treść. Najpierw słowa Morawieckiego o III wojnie światowej wywołały zdumienie, "FT" napisał w odpowiedzi mocny edytorial. Ale minął dzień - i pozostało tylko wzruszenie ramion. Po dwóch dniach cały wywód Morawieckiego wydał się śmieszny. Groźby polskiego premiera, jeśli nie mają pokrycia w rzeczywistości, są puste. Jakiekolwiek ich siła bierze się z siły struktur europejskich, w ramach których można wyrażać sprzeciw czy zawierać sojusze. A wór pieniędzy, o który tak próbował walczyć Morawiecki, jest wspólnotowym długiem, który bardziej zacieśnia więzy UE. Argumenty Morawieckiego są zresztą na dłuższą metę nieprzemyślane - z punktu widzenia, który usiłuje tak dosadnie zaprezentować. Maksymalna suwerenność państw narodowych, o której w Parlamencie Europejskim długo mówił Morawiecki, wyłącznie ułatwia Niemcom rozmowę o "suwerenności energetycznej", czyli o nieszczęsnym rurociągu NordStream2. Krótko mówiąc, na razie pozostaniemy z pustosłowiem. I do pewnego stopnia okryci śmiesznością, na którą Polska nie zasługuje.