W sytuacji wojennej przypomnieliśmy sobie, kto dysponuje realną siłą militarną. Oczywiście, nie Unia Europejska jako taka. Niemcy i Francuzi, jeśli chcą, mogą dostarczać pomoc w rozmaitych formach. Tych ostatnich stać na punktową (i krótką) interwencję militarną, np. w Afryce. Niemniej wysiłek militarnego podtrzymania przy życiu walczącej z Rosją Ukrainy ewidentnie przekracza ich możliwości z osobna. W podobnej sytuacji znajduje się zresztą Wielka Brytania po brexicie. Gorzko o zwrocie ku USA mówił we francuskiej telewizji eurodeputowany Raphaël Glucksmann: "Jestem przekonanym euroentuzjastą, ale muszę przyznać ze smutkiem, iż w sytuacji wybuchu wojny okazało się, że po staremu biegniemy do Waszyngtonu". Co ciekawe, zwrócił uwagę nie tylko na problem z dostawami obiecanej broni, ale nawet na pomoc finansową. Na początku zadeklarowano po równo pomoc 9 mld od USA i 9 mld euro od krajów UE. Glucksmann przypomniał, że 1/3 środków europejskich nie dotarła. I to USA sięgnęły do kieszeni po 13 mld, by w kluczowych tygodniach wojny ratować Ukrainę. Nie ma jednak sensu nad krajami tzw. starej Unii rozwodzić się zbyt długo. Stany Zjednoczone jako lider NATO w naszym regionie stały się najważniejszym graczem. Chociaż z punktu widzenia globalnego, dorzecznie pisze się o świecie wielu graczy, z uwzględnieniem w szczególności Chin, Europa Środkowo-Wschodnia znalazła się pomiędzy USA a Rosją. Dawne podziały sprzed 1989 zatem wróciły z całą mocą, tyle że tym razem znaleźliśmy się po właściwej stronie "kurtyny". W tej rozgrywce oczywiście liczy się ekonomiczny potencjał państw europejskich. I niewątpliwie dawne europejskie imperia przy byle okazji pociągną kołdrę w swoją stronę. Niemniej znów widać jak blado Berlin czy Paryż prezentują się w porównaniu z Waszyngtonem. Zaraz po wybuchu wojny głośnym echem rozniosła się wypowiedź dowódcy niemieckich wojsk lądowych, generała Maisa. Napisał on, ni mniej, ni więcej, że "Bundeswehra, wojska lądowe, którymi wolno mi dowodzić, jest mniej więcej goła". W panice kanclerz Olaf Scholz zadeklarował bajońskie sumy na zreformowanie armii. To jednak pieśń przyszłości - i to bardzo odległej. Na razie Niemcy dalej diagnozują mizerię swoich wojsk i mają kłopot z sensownym wydawaniem środków w oznaczonym przez kanclerza czasie. Wciśnięci między Waszyngton a Moskwę A my? Znajdujemy się zatem pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Ich wpływy ideologiczne przebiegają przez nasz kraj w oczywisty sposób. Przypomnijmy, że wedle anglo-amerykańskiej wizji człowieka, wolna jednostka ma kierować się własnym interesem, bez skrępowania zrealizować własne ambicje, przymus państwa zaś należy minimalizować. Wolność jednostki jest skrajnie idealizowana, bo wywodzi się ją z natury. Oświeceniowe dziedzictwo daje o sobie znać i dziś, choćby poprzez obowiązywanie Konstytucji z 1787 roku. Chociaż wiele się zmieniło od XVIII wieku, obawy przed władzą tyrańską, scentralizowaną są zapisane w amerykańskim DNA. Można mnożyć przykłady nieuczciwych urzędników, powracającej korupcji i innych przywar, niemniej one pozostają przywarami właśnie. Ideał jest inny: jednostkowe dążenie do szczęścia, które może ona sobie definiować, jak chce. Wedle wizji rosyjskiej, władza państwowa powinna znaleźć się w ręku jednego człowieka, pozostali muszą mu się podporządkować. Nie wolność jednostki, ale poddaństwo staje się cnotą. Rozległe imperium, narażone na ataki z zewnątrz, domaga się wszechpotężnego lidera, cara, pierwszego sekretarza partii czy prezydenta Putina. Wertykalna struktura władzy promuje lojalność ponad umiejętności czy talenty jednostki. Posłuszni nominaci władzy mogą dorabiać się kosztem tych, którzy znajdują się niżej w hierarchii. Wyżej stawia się poświęcenie na rzecz zbiorowości niż jednostkowe szczęście. Zarzut "korupcji" to nieporozumienie w sytuacji, gdy stanowi ona niezbędny klej systemu. Co ważne, jeden segment życia zbiorowego musi być traktowany poważnie, czyli armia. Zagrożenie zewnętrzne - z Zachodu - postrzega się jako realne (w przeszłości Francuzi, Polacy, Niemcy czy teraz Amerykanie). Silna władza lidera rosyjskiego gwarantowana jest tak długo, jak długo jest w stanie on zachować całość i trwanie państwa w Dziejach. Za tę cenę cała zbiorowość musi mu się bezwzględnie podporządkować. Warszawa potrząsa patykiem Ten wywód, siłą rzeczy, niewolny od pewnych uproszczeń, uzmysławia nam, z której strony wieje wiatr do polskiej polityki. Najchętniej powiedziałoby się, że zza oceanu. Widać jednak, iż rzecz jest o wiele bardziej skomplikowana. I niejeden powiew ze wschodu sami Państwo wypatrzą w zachowaniu naszych polityków. Dużo ostatnio pisano o ofercie militarnej pomocy ze strony Niemiec. W sytuacji, gdy Polska jest bezbronna, wystawiona rakiety manewrujące, które mogą śmigać po naszym niebie, jak chcą, zaoferowano nam "Patrioty". Biorąc pod uwagę, że militarnie znaleźliśmy się w sferze napięć pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą to pomoc zgoła symboliczna. Cała debata jest ważna, ale tylko lokalnie, co najwyżej z perspektywy przyszłorocznych wyborów. Wciąż pamiętam słowa jednej kobiet z Przewodowa. Mówiła, że się boi kolejnej rakiety, przy czym wypadek uzmysłowił jej bezsilność. I miała rację. Kusząca jest myśl o jakiejś własnej, trzeciej drodze pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą. A jednak realna wojna sprawia, że znów to dwie antagonistyczne wizje świata oddziałują na nas - i to silniej. Ja oczywiście wybieram ideał amerykańskiej wolności, choć nie jest on wolny od wad. Pytanie jednak, co wybiorą moi rodacy, pozostaje otwarte. Dość długo znajdowano się pod wpływem rosyjskim, by nie zostawił on żadnego wpływu i spłynął jak po kaczce. Można odnieść wrażenie, że wielu polityków w Polsce obiecuje nam, jak gdyby drogę do USA, ale przejściowo poprzez Rosję. Tymczasem nie ma mowy o żadnej "przejściowości". Albo długofalowo umacnia się nawyki serca ku wolności jednostki, albo ku poddaństwu i służalczości wobec lidera. Rzekome warianty pośrednie to tylko kalambury i samooszukiwanie.