No, i proszę. Stało się. Po tygodniach ociągania minister zdrowia ogłosił limity osób w kościołach, hotelach, lokalach gastronomicznych, na weselach i, jakże by inaczej, w instytucjach kultury. Plany biorą w łeb. Znów zmierzamy do tego samego miejsca, gdy usłyszeliśmy o "Delcie". A właściwie to już w nim jesteśmy. Szpitale przepełnione, personel przemęczony, liczba hospitalizacji i zgonów rośnie. Coraz więcej osób traci bliskich, żałoby rozchodzą się po kraju. Temat pandemii dawno temu przestał być abstrakcją z mediów. Z mediów społecznościowych wynika jasno, że obywatele są poirytowani na zestaw arbitralnych obostrzeń. To także znamy. Rodzice nie wiedzą, czy ich dzieci następnego dnia pójdą do przedszkola, szkoły. Pracownicy nie wiedzą, jak będzie wyglądała organizacja ich pracy. Biznesmeni nie wiedzą, czy nie spadną na nich kolejne rządowe ograniczenia. Można liczyć na siebie, można też przypomnieć sobie, że mamy rząd. Gabinet Mateusza Morawieckiego prowadził kunktatorską politykę tak, jak długo się dało. Żadnego zmuszania do szczepień, tylko miękkie zachęty i odwlekanie obostrzeń. Ostatecznie rząd i tak znalazł się w tym samym miejscu, tyle że z konferencji Niedzielskiego wynika niezbicie, że nie widać żadnego planu na zimę. Żadnej realnej kontroli sanitarnej nad sytuacją. Co najwyżej przypominanie, że "inni też sobie nie radzą". Jakby państwo polskie niczego nie nauczyło się, zaś impuls solidarności z czasów pierwszej fali pandemii roztrwoniono. Zresztą na co to komu, skoro można bawić się polaryzacją polityczną. Warto może przypomnieć, że po pierwszej fali popularność rządu była wysoka. W połowie 2020 roku 22 proc. respondentów uważało, że nasi włodarze z pandemią radzą sobie zdecydowanie dobrze. Raczej dobrze odpowiadało 48 proc. W czerwcu 2021 zdecydowanie dobrze sanitarne wysiłki rządu oceniało tylko 9 proc., raczej dobrze - 34 proc. Gdy pandemia przycicha, sondaże zmieniają się na korzyść rządu, tyle że w ostatnim czasie nadpłynęła czwarta fala. Ciekawe, jak wysoko Państwo by ocenili "radzenie sobie" rządu pod koniec listopada? Omikron i inne litery Po raz kolejny ani święta, ani nowy rok nie zapowiadają się beztrosko. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ostrzega nas przez omikronem. Media społecznościowe znów rozgrzały się do czerwoności. Jedni uspokajają, inni straszą, a lekarze na wszelki wypadek zachęcają do dodatkowych szczepień, czekając na wyniki poważniejszych badań nad nowym wariantem wirusa. Zatem przed nami smutek świąt on-line, melancholia zdalnego Nowego Roku? Do pewnego stopnia tak. Nawet osoby zaszczepione mogą co najwyżej powiedzieć, że zrobiły, co mogły. Problem pandemii przecież nie został rozwiązany. Osoby niezaszczepione grają z ryzykiem, ze zdrowiem swoich i innych. Być może są ludzie zupełnie obojętni na to, że zakażą kogoś im bliskiego. Być może jednak fanfaronady tylko przykrywają brak beztroski znanej sprzed pandemii. To ludzka skądinąd chęć postawienia na swoim, pragnienie niezmienienia naszych codziennych zwyczajów, chociaż działanie kolejnych wariantów wirusa na konkretne osoby nie ma związku z naszą wolą. Teraz minister zdrowia pod wpływem doniesień ze szpitali i wieści o Omikronie będzie musiał zmierzyć się ze sprzeciwem części własnego elektoratu. Tu pojawiał się do niedawna ciekawy argument, że polityka rządu była demokratyczna, bo rząd - via sondaże - słuchał swoich wyborców. To tylko wygląda na pudrowanie "nic-nie-robienia" i specyficzne rozumienie demokracji. W sytuacji kryzysowej włodarz powinien myśleć i decydować z uwagi na cały "demos", brać pod uwagę głosy ekspertów i wyborców różnych partii, jakkolwiek by nie było to trudne w praktyce. Przykro myśleć, że kunktatorstwo na szczytach władzy podcinało motywację tych, którzy na niższych poziomach - w administracji, szkołach i szpitalach - robią, co mogą w walce z pandemią. Polityka słabości Rządowa polityka ostatnich miesięcy stanowiła raczej dowód słabości niż siły. Poza własną biernością, po cichu chyba liczono na podwyższenie odporności naszego społeczeństwa, dzięki tym, którzy pomimo wszystko zaszczepili się. Wiele mówiono o wzmocnieniu państwa po 2015 roku, w ochronie zdrowia ewidentnie nie udało się. Smutnych przykładów polityki słabości jest więcej. Można pisać o łataniu koalicji, uleganiu presji polityków o minimalnym poparciu itp., ale na dłuższą metę ważniejszy wydaje się inny przykład. W imię realizowania suwerenności sanitarnej zapowiadano wykazanie możliwości polskiej nauki na tle dokonań światowych. Pomysł ambitny, ciekawy, bo zamiast pustych słów o niezawisłości wobec całego świata należałoby się wykazać konkretnymi dokonaniami. Co się okazało? Właśnie Biomed Lublin ogłosił, że polskiego leku na COVID-19 nie będzie. Rewolucyjny preparat wytwarzany z osocza ozdrowieńców nie powstanie. I tyle snów o realnej suwerenności sanitarnej. Może Omikron nie okaże się groźny. Może nieco więcej osób się zaszczepi. Może limity osób w kościołach, hotelach itd. coś przyniosą. Jednocześnie, co wiemy, zacznie się gra w przestrzeganie obostrzeń, jak podczas drugiej i trzeciej fali. Rozkwitną różne formy oporu wobec restrykcji rządu PiS. W tej niepewności wydaje się pewne, że konsekwencje pandemii dla zdrowia psychicznego będą rozciągnięte na wiele lat, dla dorosłych i dzieci, pracodawców, pracowników, zaszczepionych i niezaszczepionych. I to, że setki Polaków umierają każdego dnia. Wedle najnowszych danych Ministerstwa Zdrowia z 30 listopada to 526 ofiar śmiertelnych, najwięcej od kwietnia. Dopiero co rozmawiałem z kobietą, której mąż kilka miesięcy temu zmarł z powodu COVID-19. Powoli, szczegółowo opowiadała, jak całe jej życie zmieniło się w jednej chwili. Dawała sobie radę, trzymała się, jednak oczy miała puste. Dla osób dotkniętych takim nieszczęściem, konsekwencje pandemii nie znikną w ogóle.