Co psy będą mówić? Nie ma najmniejszego sensu narzekać na "wychowanie młodzieży". Ten dwudziestolatek, zdenerwowany brakiem prądu w gniazdku pod swoim siedzeniem, głośno powiedział to, co powtarza masa ludzi w różnym wieku. Owszem, uwaga o "psach mówiących" była co najmniej nietuzinkowa, niemniej reszta - to zupełny standard. Owo przejście, logicznie przecież było dość karkołomne, od niemożliwości naładowania telefonu w wagonie do wieszania psów na kraju, od przypadkowo przecież zepsutego gniazdka (nasze gniazdko tuż obok działało) do przeklinania na całą Polskę. A jednak nikogo z państwa zapewne nie zaskakuje. Przy okazji święta państwowego warto może zapytać, dlaczego tak się dzieje, skąd trwałość tego nawyku kulturowego, który sprawia, że kolejne pokolenia mówią o "jeb... kraju", chociaż, jak wynika z wielu badań, choćby pod względem materialnym nigdy w historii nie było w nim lepiej. Nie jest przesadą powiedzieć, że mieszkańcy niejednego kraju na świecie chcieliby żyć na poziomie, na który narzekamy. Ten chłopak gdzieś usłyszał podobne słowa. W szkole, w domu, w mediach społecznościowych, wszystko jedno. Komuś zawiesi się laptop, powie: "Polska to dno". Komuś przypali się ciasto - i już: "taki-a-owaki kraj". Powtarzalność zbiorowego nawyku sprawia, że - gdyby spełniła się futurystyczna wizja owego dwudziestolatka - polskie psy, gdyby rzeczywiście nauczyły się mówić, przeklinałyby kraj identycznie jak ich właściciele, np. z powodu kiepskiej karmy. Punkty odniesienia 30 lat temu na terytorium naszego kraju wciąż stacjonowały w najlepsze wojska rosyjskie. Kto wie, co będzie za trzy dekady? Być może będziemy wspominać nasze czasy, gdy zażarcie prowadzono polsko-polskie spory, jako "złoty wiek"? Pomimo wszystko, tak przecież wspominano II RP w czasach PRL-u. Dziś elegancko ubrani, wykształceni młodzi ludzie narzekają na swój kraj, w tym samym czasie rodzina uchodźców przypomina o tym, że tuż obok - codziennie toczy się wojna o każdy centymetr państwa. W tej wojnie nie chodzi tylko o przesuwanie się kolorowych plam na mapach w telewizji. Po wycofaniu się Rosjan z Buczy i innych miejscowości przypomniano sobie aż za dobrze, że walczy się o prawo do życia - ale i prawo do własnego stylu życia. Wejście wojsk rosyjskich na dane terytorium natychmiast wywracało do góry nogami ustalony porządek. Mordy, kradzieże, gwałty, porwania. Autorytarna władza, która przemocą wymusza posłuszeństwo od każdego. Przed tym także bronią Ukraińcy - po ujawnieniu zbrodni wojennych - w pełni świadomie. Ostatnio pewien brytyjski felietonista stwierdził w "Sunday Timesie", że ci Ukraińcy, którzy zamiast bezpiecznie żyć w Wielkiej Brytanii - ruszają walczyć z Rosjanami, przypominają mu również o zdrowym patriotyzmie, o sensownym poczuciu byciem członkiem własnego społeczeństwa, a nawet o potrzebie dumy. Z troską przypominał czytelnikom, że słabość kraju widać wtedy, gdy obywatele chętniej się zwalczają niż współpracują. U siebie, czyli gdzie? Do tego można dodać, że słabość kraju bierze się także z nieustającego poczucia niezadomowienia w nim, gotowości do pastwienia się nad Polska - w istocie nad samymi sobą - z byle powodu. Nasze oczekiwania i nadzieje w stosunku do Polski są zbyt duże, wręcz nie do spełnienia. W innych krajach także przecież psują się kontakty, spóźniają autobusy, urzędnicy zaś bywają opryskliwi. Dla osób, które nie kochają obecnej władzy, stoi trudne zadanie oddzielania PiS-u od państwa, ale przecież wszyscy wiedzą, że jedna partia polityczna to nie jest cała Polska. To ma swoje konsekwencje. Nasze sondaże mówią, że w przypadku wybuchu wojny Polacy w większości nie palą się do obrony państwa. To tylko spekulacje. Być może, gdyby przyszło co do czego, zmieniliby zdanie. Tego z góry się nie wie - jak nie wiedzieli tego jeszcze do wczoraj sami Ukraińcy. Albowiem w Polsce innym kodem kulturowym - poza narzekaniem na własny kraj - mimo wszystko jest solidarność w obliczu zagrożenia. Jej przebłysk widzieliśmy w spontanicznej reakcji na obecne nieszczęścia Ukraińców i masową emigrację. W pewnym nasza sensie reakcja na wojnę potwierdza, że - gdy przychodzi co do czego - bronimy stylu życia, na który tak psioczymy. Nagle narodowe wady okazują się zaletami. Różnorodność opinii Polaków staje się cnotą. I nawet ten jeden zepsuty kontakt w pociągu może wydać się nam raczej śmiechu warty.