Zimą Madryt bywa przyjemniejszy od Warszawy. Nie dziwmy się zatem, że premier Mateusz Morawiecki ochoczo przystał na polecenie Jarosława Kaczyńskiego, aby wybrać się do Hiszpanii. Inna sprawa, z kim tam mamy przyjemność się spotykać, porozmawiać czy podpisywać deklaracje. Pod tym względem szaleństwo naszej polityki zagranicznej trwa. I pytanie, "czyżby obłęd?", wydaje się zasadne. Ile w tym międzynarodowego niewyrobienia, ile zaślepienia nienawiścią wobec przeciwników z polskiego podwórka, czy czegoś tam jeszcze innego - to w sumie wszystko jedno. Geopolityczna ocena polskiej polityki zagranicznej ma niezmienne ten sam parametr od rozbiorów w XVIII wieku. Nawigować pomiędzy mocarstwami dla zachowania suwerenności - oto polska racja stanu. I tu wracamy do uroczej stolicy Hiszpanii. Wciąż trudno w to uwierzyć, ale w czasie kryzysu ukraińskiego naprawdę Polska układała się tam z otwartymi sojusznikami Kremla. Gigantyczna armia rosyjska wywiera nacisk na Zachód, grożąc wojną - a w tym czasie Morawiecki ściska dłonie większych i mniejszych sojuszników Kremla. Oczywiście politycy Prawa i Sprawiedliwości każdy zarzut pod ich adresem z góry uważają za nieuzasadniony. Czy to inwigilowanie Pegasusem, czy nieprzemyślana polityka zagraniczna - wszystko należy najpierw obrócić w żart. Jeśli adwersarz dalej napiera, najlepiej dawać do zrozumienia, że mamy do czynienia z potencjalnym przestępcą lub przeciwnikiem ideologicznym. W sprawie Madrytu na razie jesteśmy na etapie drwin. Wicerzecznik PiS, pan Radosław Fogiel, w przewidywalny do znudzenia sposób wyśmiewa przeciwników udziału Morawieckiego w szczycie - i dodaje, że zarzuty "nie mają nic wspólnego z faktami". No, cóż. Może na marginesie przypomnijmy, że ten sam pan Fogiel pytany o zakup systemu Pegasus wesoło odsyłał nas do starej konsoli do gier. Chwilę później Jarosław Kaczyński tonem serio przyznał, że zakup Pegasusa jednak miał miejsce. Tym samym, prezes PiS chcąc - nie chcąc, skompromitował strategię komunikacyjną wicerzecznika. Jakie są zatem fakty? Kongres europejskich partii eurosceptycznych "Obronić Europę" zorganizowała hiszpańska partia VOX. Zaproszono grono osób, których słowa i czyny są dobrze znane, od Marine Le Pen po Victora Orbana. Zaproszono tam zatem polityków, których łączy niechęć, jeśli nie nienawiść, do obecnego kształtu Unii Europejskiej. Niejeden z gości zjazdu piał z radości w 2016, gdy dowiedział się o brexicie. W tym właśnie swojej szansy na wbicie politycznego klina upatrywał prezydent Władimir Putin. Od lat rozmaite ugrupowania otrzymują bokiem finansowanie z kierunku rosyjskiego, przez co uzależnia się je od siebie - i oczekuje później wdzięczności. Pomoc Kremla bywa nieoceniona. W ostatnich latach w kampaniach wyborczych kandydaci eurosceptyczni otrzymywali masowe wsparcie (nie)sławnych hakerów i trolli. Niech nikogo nie zwiodą hasła o "obronie Europy" czy spotkaniu "partii konserwatywnych". One niczego konserwować nie zamierzają. Większość z nich hołduje idee rozbicia lub przynajmniej osłabienia Unii Europejskiej oraz NATO. I właśnie z tego punktu widzenia świetnie dogadują się z prezydentem Putinem i jego wysłannikami. Co w tym gronie robi Warszawa? Nie wiadomo. Przypomnijmy, że Jarosław Kaczyński powiedział o brexicie, że "stało się coś bardzo złego". Pudrem w oczy Póki co premier Morawiecki pudruje nam oczy passusem z deklaracji na temat "pracowania nad tym, aby narody Europy działały solidarnie w obliczu zagrożenia agresją z zewnątrz". Abstrakcyjne "narody" mogą "pracować" nad tym pustosłowiem długo i namiętnie. Wspominaliśmy o parze najbardziej prominentnych uczestników zjazdu. Ich postępki - to są konkrety. Jeszcze atrament nie wysechł na deklaracji eurosceptyków, a Viktor Orban pofrunął samolotem na spotkanie do Moskwy. Peter Szijjarto, szef węgierskiej dyplomacji, powiedział - uwaga! - że dopiero TO spotkanie będzie "najważniejsze z dotychczasowych", zaś "zeszły rok był najbardziej udany z punktu widzenia dwustronnej węgiersko-rosyjskiej współpracy". Wśród zalet bliskiej kooperacji, traktowanej w szczególny sposób, węgierski polityk wymienił podpisanie długoterminowej umowy na dostawy gazu z Rosją. Pragmatyzm Węgrów, do którego skądinąd mają prawo, powinien chłodzić głowy polskich polityków. Politycy PiS nasyłają Pegasusa na przeciwników politycznych. Lepiej byłoby, gdyby poczytali o ujawnionych powiązaniach Marine Le Pen z Moskwą. Polityczka, którą fetowano w Warszawie, nie tylko uważa, że Ukraina powinna pozostać w rosyjskiej strefie wpływów. Ona otrzymała ok. 9 milionów euro w 2014 roku z Rosji. To była "pożyczka", albowiem bank, który jej udzielił... zbankrutował (sprawę ujawnił "Mediapart"). Kupno-sprzedaż trwa W wyniku zobowiązań Le Pen spełnia zapotrzebowanie Kremla w wojnie informacyjnej. Z ujawnionych materiałów wynika, że - gdy tego potrzebowano w Rosji - Le Pen wypowiedziała się życzliwie o aneksji Krymu. Zbieżność terminów nie była przypadkowa, jak ustalono. W 2017 roku rosyjscy hakerzy pracowali na jej rzecz w trakcie kampanii wyborczej, co także później dobrze opisano. Krótko mówiąc, gdy zajdzie taka potrzeba po stronie Rosji, Le Pen zajmuje stanowisko życzliwe dla Kremla. Bronić suwerenności Ukrainy nie będzie. Dalsze rozmontowywanie Unii Europejskiej zaś będzie uznawać za sukces. Nie mrugnie okiem, gdyby kolejny kraj wystąpił z UE, do Rosji ma w końcu daleko. Jako że my mamy do Rosji całkiem blisko, rosyjskie rakiety Iskander z obwodu Kaliningradzkiego obejmują zasięgiem bodaj całe nasze terytorium, nowy konflikt na Ukrainie zaś miałby natychmiastowe skutki dla nas (od militarnych po migracyjne). Co więcej, wraku samolotu po katastrofie smoleńskiej nie oddano, a wojna dezinformacyjna na rzecz polaryzacji hula swobodnie. Wiadomo, że mejle z tzw. afery Dworczyka wyciekały na Telegramie - aplikacji, która na pewno powstała w Rosji przypadkiem. Bratanie się Morawieckiego i Kaczyńskiego z sojusznikami Kremla dowodzi jakiegoś geopolitycznego zaślepienia. Nasi politycy wolą nie dostrzegać, jak ich rzekomi sojusznicy otrzymują bokiem rosyjskie finansowanie. Nie chcą wiedzieć, co z tego może wynikać na dłuższą metę. Skupiają uwagę na domowych przeciwnikach politycznych zupełnie tak, jak gdyby oni byli ważniejsi niż przeciwnicy zewnętrzni. Przed laty powstało określenie "użyteczny idiota", by określić tych intelektualistów, naukowców czy dziennikarzy, którzy bezkrytycznie wychwalali rewolucję bolszewicką i Związek Radziecki. Dzięki ideologii komunizmu i takim postaciom w XX wieku Moskwa wywierała wpływ daleko poza swoimi granicami. Współcześnie komunizm zastąpiła nowa ideologiczna mikstura. To mieszanka skrajnego reakcjonizmu z nienawiścią do Unii Europejskiej i innymi składnikami. Można je dowolnie wymieniać. Dla realizacji starych, imperialnych ambicji Moskwy podbija się bębenek haseł skrajnej prawicy czy lewicy, dokonuje się przelewów na rzecz agentów wpływu czy używa instrumentów z tzw. fabryki trolli. Można rozsądnie zakładać, że partie powiązane z reżymem Putina polskich interesów bronić nie będą. Zasadne staje się też pytanie, kto w sensie politycznym jest dziś "użytecznym idiotą" Kremla? Jak wiarygodna jest w tym kontekście polska krytyka Niemiec za uległość wobec Rosji? Tak czy inaczej, w 2022 roku Prawo i Sprawiedliwość ponosi pełną odpowiedzialność za współpracę z przeciwnikami polskiej racji stanu. Jarosław Kuisz, redaktor naczelny "Kultury Liberalnej", autor podcastu "Prawo do niuansu"