W ostatnich dniach zarzuty o oderwaniu świata polityki i mediów od życia obywateli wyłącznie się potwierdziły. Jakkolwiek decyzja o ratyfikacji decyzji o zwiększeniu własnych zasobów Unii Europejskiej przełoży się na życie większości Polaków, obecne spory polityków i dziennikarzy pozostawiają nas raczej obojętnymi. Mała bańka - dużo krzyku W sytuacji, gdy na pandemicznym horyzoncie majaczy góra euro-złota, obywatel zadaje sobie tylko dwa pytania: Pierwsze: czy politycy przyjmą w moim imieniu te pieniądze, czy nie? Drugie: co ja z tego będę mieć? Biorąc pod uwagę, że na pierwsze pytanie niemal wszystkie większe partie odpowiadały jednogłośnie "tak", zaś na drugie - trudno komukolwiek w tej chwili udzielić jasnej odpowiedzi, bo prace nad podziałem tortu są w toku, obecne spory wydają się prowadzone w wielkiej albo, jak kto woli, małej medialnej bańce. Obecnie politycy mówią (czytaj: krzyczą) raczej do siebie, a nie do wyborców. A jednak ten spór ma pewne znaczenie. Po słynnym już głosowaniu ratyfikacyjnym w Sejmie, podczas którego tak, jak PiS zagłosowała Nowa Lewica, PSL oraz posłowie związani z Szymonem Hołownią, po stronie opozycji długo skrywane animozje wybiły. Impertynencje w mediach społecznościowych są dowodem dawnych urazów, głębokiej dezorientacji i frustracji. Jeśli pominąć doraźny poziom wulgarnych wymian zdań oraz niskich złośliwości na "Twitterze", przede wszystkim Nowa Lewica wydaje się usatysfakcjonowana z zamętu, który wywołała kosztem partii Borysa Budki. Jej liderzy nie zamierzają nikogo przepraszać, przeciwnie, rozpoczyna się akcja rozwieszania w kraju plakatów, z których wynikać ma, że lewica odniosła sukces. Trzy poziomy politycznego tortu Analiza polityczna takiego zachowania liderów Nowej Lewicy po głosowaniu powinna obejmować przynajmniej trzy poziomy. Najpierw poziom osobistych relacji. Nie trzeba być żadnym znawcą psychologii, aby, słuchając publicznych wypowiedzi Włodzimierza Czarzastego czy Adriana Zandberga, dostrzec głęboki poziom już nie nieufności, ale po prostu niechęci do liderów Platformy. Twitty, zdjęcia, konferencje i wywiady świadczą o niechęci Nowej Lewicy do ewentualnego koalicjanta. Za czasów Grzegorza Schetyny Czarzasty gotowy był się ugryźć w język. Bywał nawet miły. Teraz już jednak w czasach Borysa Budki - nie ma zamiaru. Jeśli takie emocje nie są powściągane pragmatyzmem, przekładają się na decyzje polityczne i relacje między ugrupowaniami. Na drugim poziomie - obecna sytuacja domaga się analizy relacji pomiędzy partiami. Od lat lewica stoi sondażowo w miejscu w okolicach kilku procent poparcia. Wszelkiego rodzaju alianse przedwyborcze antypisu sprawiały, że, koniec końców, to Platforma była w nich numerem 1, a nie np. dawne SLD. Frustracje szeregów partyjnych są mało widoczne na co dzień, ale liderzy nie mogą ich lekceważyć. Ile można żyć wspomnieniami po dawnych przywódcach? Po czasach, gdy Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski wiedli lewicę od zwycięstwa do zwycięstwa? Dla młodych ideowców to polityczny park jurajski. Wreszcie na trzecim poziomie - ideowym - Nowa Lewica od lat czuła się zablokowana ustawieniem debaty politycznej przez Platformę. W gruncie rzeczy obca liberałom - programowo została ustawiona tuż obok nich w wyniku sporu o praworządność po 2015 roku. A ten temat, chociaż ważny dla wielu ludzi lewicy, w oczach wyborców w sumie ich od liberałów nie odróżnia. Mało tego, jako że wymaga pewnego poziomu wiedzy eksperckiej (i to coraz większego!), nie jest to temat "ludowy" czy "masowy". Na lewicy zresztą coraz mocniej zresztą słychać głosy nowe, bardziej radykalne - które domagają się ustawienia postulatów równości na nowych podstawach, np. ekologicznych. A taka zmiana oznaczać może rewizję stosunku do PiS. Prawo do zachowania tożsamości Z tych problemów pierwszy zdał sobie sprawę PSL. Szukanie tożsamości zaczął wcześniej, stąd alianse z Pawłem Kukizem czy teraz flirty z Bronisławem Komorowskim. Jednak partia ludowców nie stoi wobec wielkiego konfliktu idei z Platformą, a Nowa Lewica - tak. Jeszcze przed 2015 rokiem politycy lewicy krytykowali przebieg transformacji ustrojowej i ekonomicznej, podważali część dorobku III RP. Elementy tego programu współbrzmiały z programem PiS-u. Gdyby nie spory o Trybunał Konstytucyjny czy media publiczne, te partie rzeczywiście mogłyby się porozumiewać w konkretnych sprawach. Uświadamia to niedawna wypowiedź Marka Dyducha, weterana postkomunistycznej lewicy, który stwierdził, że w konkretnych sprawach lewica może poprzeć projekty PiS-u, jeśli są one zgodne z programem lewicy. Rozkład akcentów w wypowiedziach od paru dni się zmienia. Liderzy Nowej Lewicy wcale nie chcą bić się w piersi. Mówią dumnie "o przełamaniu monopolu" Platformy. Jednocześnie ugrupowanie Szymona Hołowni czyha na swoją okazję. Rafał Trzaskowski restartuje swój ruch. PSL pragnie budować chadecję. Zmęczeniu pandemią wyraźnie towarzyszy zmęczenie formą opozycji, jaką znamy. Głosowanie nad zgodą na zwiększenie zasobów własnych Unii Europejskiej w polskim parlamencie było katalizatorem. Na krótką metę może to cieszyć PiS (i jak widać - cieszy). Na długą, czyli wyborczą - wcale niekoniecznie, albowiem przetasowanie po stronie opozycyjnej oznacza także koniec, jakże wygodnego dla partii Jarosława Kaczyńskiego, prostego podziału "my - oni". Krajowy Plan Zrujnowania Opozycji w obecnym kształcie może więc okazać się destrukcją kreatywną. Czymś, co już teraz zapowiada budowę nowego porządku polskiej sceny politycznej. Jarosław Kuisz