A tu, proszę, nagle w samym środku tzw. "kryzysu aborcyjnego", zamiast dyskusji o granicach życia i wolnego wyboru, w prorządowych mediach ruszyła debata o grzeczności na co dzień. Jakbyśmy żyli w czasach, gdy na łamach "Przekroju" porad na temat konwenansów udzielała czytelnikom Janina Ipohorska. Szczęśliwie, normalność przywróciły nam taśmy Daniela Obajtka. Udostępniły nam barokowe, piętrowe chamstwo w pełnej krasie. Na dwugodzinnym nagraniu doliczono się aż 386 wulgaryzmów. Od prezesa "Orlenu" odcięło się Stowarzyszenie Syndrom Tourette'a wydając oświadczenie, że: "przekleństwa wypowiadane przez osoby nie dotknięte koprolalią są objawem braku kultury osobistej, a nie zespołu Tourette’a". Krótko mówiąc, poprzeczka wisi wysoko. Być może stosownie do statusu osoby, która w ciągu ostatnich dwóch lat zarobiła w naszym "Orlenie" około 2 milionów złotych, w czasie których kurs tegoż "Orlenu" poszedł w dół o prawie 40 proc. Od Maurera do Obajtka Prywatne nagranie z czasów pcimskich stało się częścią wielkiej polityki. I tu trzeba przypomnieć, że agresja werbalna w polityce pełni ważną rolę. Poza doraźnym "rozjechaniem" przeciwnika politycznego, co wiemy z licznych prac naukowych na temat języka sfery publicznej, przynosi także inne rezultaty. Poniżanie adwersarzy pozwala choćby na wzmocnienie spoistości własnego ugrupowania. Daje szansę na zakłócenie merytorycznej dyskusji. Wreszcie w oczach części wyborców agresor może jawić się jako polityk mocny a nieprzejednany. Politycznych korzyści z miotania obelg zatem lekceważyć nie można. Klną wszyscy i wszędzie, jednak w polskich warunkach wulgarność w polityce przeszła błyskawiczną, wymowną ewolucję. Do 1989 roku cenzura trzymała w karbach nie tylko sprawy polityczne, ale także niskie rejestry polszczyzny. Wykrzywiało to obraz nas samych - w stronę elegancji i bon tonu. Szok wolności nieubłaganie więc objął język debaty publicznej. Przeklinanie miało symboliczne znaczenie dla procesu porzucania dawnych struktur władzy, dyscyplinowania PRL-owskimi kanonami mowy. Siarczysta mowa, w przekonaniu użytkowników, mogła dowodzić szczerości, autentyczności, wręcz swobody nadawcy przekazu. Samoograniczanie się grzecznością mogło być postrzegane - nie jako wypracowanym przez pokolenia bufor w relacjach z bliźnimi - lecz jako obłuda. Ot, inne, pewnie mniej oczekiwane strony niepodległości i demokratyzacji. Najstarsi przypominają sobie wstrząs wywołany premierą filmu "Psy" w 1992 roku. Szło nie tylko o uczynienie bohaterami masowej wyobraźni funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, ale również - jakbyśmy dziś powiedzieli - o "obajtkowe rejestry" fabularnych dialogów. Najkrótsza historia grubiaństwa W świecie polityki lat 90. głośne stało się "TKM", niesłusznie przypisywane zresztą Jarosławowi Kaczyńskiemu, który tylko zreferował filozofię władzy w AWS-ie. Może wzruszać do łez, że dziennikarze potrafili wówczas zastępować brzydkie słowo "środkowe" - wytworniejszym sformułowaniem: "kurde". Lżono nie tylko przeciwników coraz śmielej, odważniej. Gdy w 2002 roku Lech Kaczyński kandydował na urząd prezydenta Warszawy zasłynął z odprawienia natarczywego wyborcy. Zrobił to krótko a dosadnie, ale tam, gdzie akurat wypadało, bo na warszawskiej Pradze (*od razu dodam, że tam się wychowałem). Z kolei w 2005 roku na pytanie dziennikarza RMF FM, czy Włodzimierza Cimoszewicza łączyły intymne stosunki z pewną panią, ówczesny kandydat na prezydenta odpowiedział: "Jest pan świnią". Zamknięciem pewnego etapu szokowania publiczności było ujawnienie pamiętnych taśm pod koniec rządów koalicji PO-PSL. Usłyszeliśmy na nich między innymi o "kamieni kupie" i różnych częściach ludzkiego ciała. Pokora, praca, umiar! O ile dobrze pamiętam, ale może się mylę - w 2015 roku przejmując władzę, mówiono nam coś o odnowie moralnej. "Wystarczyło nie kraść", "wstawać z kolan", "pokora, praca, umiar" i tak dalej. Niejednemu wyborcy, spragnionemu odmiany, mogły się spodobać tak potrzebne Polsce słowa. Jednak każda wyborcza obietnica ma dwa końce. I do rzucania takich słów na serio potrzebne są kadry. Tymczasem skala sukcesu przeszła najśmielsze oczekiwania PiS-u. Przez chwilę stanowisk do obsadzenia było aż za dużo. Poradzono sobie z tym, niemniej za pewną cenę. Od trzech dekad Jarosław Kaczyński snuje sentymentalną wizję "polskiego ludu", jakkolwiek to nie brzmi dziwnie, zaiste czyni to w duchu Jana Jakuba Rousseau. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że, zdaniem polityka PiS-u, wystarczy zlikwidować złe struktury władzy, wypaczone instytucje III RP, by uwolnić w kraju Dobro. Po kadry należy zatem sięgnąć głęboko w lud, aby odnaleźć tam zdrowe jądro - i zastąpić tych, którzy dotychczas rządzili i władzą zdeprawowali się do cna. Eksperyment PiS-u trwa. Nagrania Obajtka skłaniać mogą do zadania prostego pytania. Co jednak, gdy okaże się, że ów lud okaże się taki sam, jak poprzednia władza? Krótko mówiąc, że - poza krainą marzeń i politycznych rojeń - lepszych Polaków nie ma i nigdy nie będzie? Zombie Dyzma Z tego punktu widzenia, wojna elit jawi się w pewnej mierze jako pobożne życzenie. Wyraz bezradnego marzenia o bardziej uporządkowanym świecie. Wspomnieliśmy "Psy". Jednak współcześnie to nie Franz Maurer jest najważniejszym punktem odniesienia do porównań, lecz Nikodem Dyzma. Mało, które dzieło literackie, zachowało taką międzypokoleniową trwałość - bez względu na zmieniające się na ziemiach polskich formy państwowości, ustroje. Ogromny sukces książki w 1932 roku w sanacyjnej II Rzeczpospolitej, ekranizacja w latach 50., później też legendarny serial w PRL-u. Wreszcie filmowa adaptacja powieści na miarę transformacji ustrojowej w 2002 roku. O licznych spektaklach teatralnych nie miejsce tu wspominać. Po wysłuchaniu nagrań ambitny Obajtek, wójt z Pcimia, natychmiast został porównany do bohatera powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie ma to jednak znaczenia. Podobnie jak zapewne nie będzie miało politycznego znaczenia ujawnienie pobicie rekordu w wulgarności na czas. Całe założenie polityki kadrowej PiS-u oparte jest przecież właśnie na błyskawicznej "wymianie elit". Ona stała się wręcz celem samym w sobie. Bez względu na koszty czy biografię. Ja nie mam wątpliwości, że postępowaniem prezesa Orlenu z wcześniejszych etapów kariery powinna się zainteresować niezależna prokuratura. I co z tego? Nic. Bo nie mam też wątpliwości, że PiS będzie bronić "swojego człowieka". PiS-owska plemienność przyszła w czasie, gdy społeczeństwo polskie wciąż mentalnie wychodzi z kultury podległości. Radykalnie zmienia się, gwałtownie ewoluuje, po latach romantyzmów i pozytywizmów - szuka tożsamości w warunkach wolności - we własnym państwie. A przecież to nie wszystko. Bo do lokalnych uwarunkowań historycznych dochodzi jeszcze globalizacja, europeizacja i skok technologiczny. Krótko mówiąc, podejrzenie popełnienia przestępstw podobnie, jak nieokrzesanie kadr, zejdzie na drugi plan polityczny nie tylko z racji pewnej zażyłości panów Obajtka i Kaczyńskiego. Również dlatego, że podtrzymywanie niemal plemiennych, partyjnych podziałów przynajmniej części wyborców przynosi wrażenie jakiegokolwiek ładu w Polsce. A że w przyszłości takie a nie inne osoby stają się wzorcami osobowymi dla uczestnictwa w polskim życiu publicznym? Wiemy, że PiS jest gotowy zapłacić taką cenę. I tylko czasem strach oglądać wiadomości wieczorne z małymi dziećmi. Jarosław Kuisz - Kultura Liberalna, Uniwersytet Warszawski. Wydał ostatnio książki: "Koniec pokoleń podległości" oraz "Propaganda bezprawia".