W Davos sędziwy Henry Kissinger stwierdził, że państwo ukraińskie powinno wrócić do granic sprzed ataku Rosji. Kijów powinien de facto uznać, że zajęte wcześniej bezprawnie terytoria należą się Kremlowi. Prawo? Złamane traktaty międzynarodowe? Trudno. "Realizm" podpowiada nestorowi dyplomacji, aby liczyć się z długofalowymi interesami Rosji i rozmaitymi zagrożeniami dla Zachodu. Jak zawsze w takich wypadkach, to "realizm" kosztem nie swoim, a innych. Dla uświadomienia sobie, co z wysokości szwajcarskiego kurortu proponuje nam Kissinger, może warto również użyć wyobraźni. Skłonność do okiełznania apetytu rosyjskiego niedźwiedzia, nie skłania amerykańskiego męża stanu do podzielenia się z Rosją np. Alaską. Nic z tych rzeczy. "Realizm" podpowiada, aby lekką ręką oddawać cudze terytoria. Ten sam "realizm" skłaniał do uznania rozbiorów Polski czy akceptacji porządku jałtańskiego. Oczywiście, Kissinger nie jest jedynym "realistą" w Davos. Stary wirus ślepoty "Rozbiorową" atmosferę podczas Światowego Forum Ekonomicznego skomentował Mychaiło Podolak, doradca prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. W mediach społecznościowych z przerażeniem napisał, że: "Trwa rozmowa, czy nadszedł czas na zawieszenie broni, porozumienie z Kremlem i powrót do interesów z Rosją. Nowy wirus ślepoty?". I na wszelki wypadek dodał, że "Ukraina nie zamienia swojej suwerenności na kogoś, kto wypełni jej portfel. Najkrótsza droga do zakończenia wojny: broń, pieniądze, embargo". Jeśli to wirus politycznej ślepoty, to na pewno nie nowy. Nie tylko biznesmeni, którzy robili interesy w Rosji, mają dość tej wojny. Również część polityków krajów, które bezpośrednio nie sąsiadują z agresorem, najchętniej oddałaby już jakiś kawałek Ukrainy i zakończyła wojnę, która w ich krajach podnosi ceny energii i zboża, sprzyja inflacji oraz odbiera wyborcom poczucie bezpieczeństwa. "Realiści" kontratakują Doniesienia z Davos mogą niesłusznie przekierować uwagę wyłącznie na motywacje ekonomiczne "realistów". Tak jednak nie jest. Jeszcze przed 24 lutego wielu znawców Rosji na Zachodzie dowodziło, że Kreml nie jest taki groźny, jak się niektórym wydaje. Zdarzały się próby wykazywania, iż np. w 2014 roku to Zachód sprowokował Rosję do agresji. Obecnie takie głosy przycichły publicznie, ale proszę wierzyć, że podczas prywatnych spotkań rozbrzmiewają jak najbardziej. Tuż przed wybuchem wojny jeden z ekspertów, Mark Galeotti, opublikował książkę pt.: "Putin. Jak Zachód źle go zrozumiał". W jednym z rozdziałów wylicza przykłady nagłych zgonów różnych osób z ostatnich dwóch dekad, zza którymi widać długi cień Kremla. Po czym pada zdanie komentarza, że mimo wszystko Putin nie jest "bezkrytycznie morderczym tyranem". Prezydent Rosji zabija tylko wtedy, gdy ktoś go do tego zmusi - klarował "uspokajająco" ekspert pod koniec rozdziału. Wynikałoby z tego, że za każdym razem należałoby szukać tego, kto bezmyślnie sprowokował Kreml, nie licząc się z jego interesami, fobiami i strefami wpływów. To przykład "realizmu" kulturowego, który doskonale obywa się bez bezpośrednich ekonomicznych korzyści. Tu bierze się pod uwagę specyfikę Rosji, odmienną, po rozpadzie ZSRR wysoce neurotyczną i chyba na swój sposób niezmienną. Tak czy inaczej, jedni i drudzy "realiści" tylko czekają na moment, w którym będą mogli wrócić do gry z podniesioną przyłbicą. Właśnie dlatego medialna wojna Ukrainy z owymi "realistami", zmagania o opinię publiczną, które odbywają się raczej na Zachodzie niż na Wschodzie, mają tak ogromne znaczenie na przyszłość. Dziś nie można przesądzić, kto wyjdzie z owych zmagań zwycięsko. Kissinger i inni politycy, byli i obecni, nie są bowiem samotnymi wyspami, odosobnionymi w oryginalnych przekonaniach. Przeciwnie, z ich ugodowymi opiniami zapewne zgadzają się miliony obywateli. Cóż, nie pierwszy to raz, gdy świat przegląda się w lustrze Davos.