W polityce zagranicznej do polityków PiS częściej wydaje się przemawiać "czucie i wiara". Nasza dyplomacja w związku z założeniem ideologicznych okularów ma problem z rozpoznaniem rzeczywistości poza granicami Polski. Może państwo nie pamiętają, ale w przeddzień "Brexitu" nasza dyplomacja postawiła na sojusz z Wielką Brytanią przeciwko Francji i Niemcom. Ścisły związek z Londynem znalazł się na szczycie pomysłów w tzw. pierwszym exposé ministra Witolda Waszczykowskiego. I to był dobry początek. Następny zestaw pomysłów, rodem raczej z lektur książek z Żoliborza niż znajomości realiów życia za granicą w XXI wieku, obejmował tworzenie alternatywnych wobec Berlina i Paryża sojuszy. Pompowano grupę Wyszehradzką, snuto bajkowe wizje Trójmorza - a jakże ze szczególną rolą Polski - nie troszcząc się specjalnie o to, co na ten temat mają do powiedzenia nasi sąsiedzi. Zapewniano nas o mocnych więziach z nowymi sojusznikami. Gdy przyszedł moment próby jedności, którym było pamiętne głosowanie nad kandydaturą Donalda Tuska na szefa RE, Warszawę w głosowaniu opuścili WSZYSCY sojusznicy, w tym - uwaga - sprytny Victor Orbán. Wiekopomnych "dokonań" mamy więcej. Choć naszym strategicznym sojusznikiem powinny być USA jako kraj, bez względu na partyjny kolor, bezmyślnie postawiono wszystko na prezydenta Donalda Trumpa. Do pewnego momentu może wydawało się to rozsądne. Jednak wbrew naszym interesom, w wymiarze symbolicznym trzymano się go do ostatniej chwili - nawet wtedy, gdy wiadomo było, że wygrał Joe Biden (osławione zwlekanie z gratulacjami). Politycy PiS, tak przewrażliwieni na własnym punkcie, widać sądzą, że innym to prawo nie przysługuje. Nazwa "fort Trump" najlepiej świadczy o krótkowzroczności i to w zasadniczych sprawach naszego bezpieczeństwa. Wiele można byłoby jeszcze napisać o skutkach tego, jak zarzuca nasze interesy na Wschodzie czy o tym, że w prasie prorządowej cyklicznie obraża się Niemcy. Później po dyplomatycznych breweriach Jarosław Kaczyński musi odbywać "potajemne" spotkania z Angelą Merkel, jak to swego czasu miało miejsce w pałacu w Meseberg pod Berlinem. Ograniczmy się może do powtórzenia stwierdzenia, że ten rodzaj bezmyślnej polityki możliwy jest tak długo, jak długo żyjemy we względnie stabilnym otoczeniu międzynarodowym. W odmiennych warunkach to byłaby po prostu droga do narodowej katastrofy godna jakiejś nagrody imienia Józefa Becka. Trzech budrysów w Budapeszcie Ostatnią odsłoną polskiego bujania w obłokach stało się spotkanie Lecha, Madziara i Włocha w Budapeszcie. Oto Mateusz Morawiecki, Matteo Salvini oraz Victor Orbán spotkali się, aby porozmawiać o możliwym sojuszu zwolenników "Europy narodów". Po eurosceptycznej pogawędce w byłym klasztorze zadowolono się "deklaracją przywiązania do wspólnych zasad". Pobieżne wysłuchanie tego, co mówili trzej panowie wystarczało, by zorientować się, że - poza ogólnie deklarowaną niechęcią do Brukseli i imigrantów - niewiele trzyma się kupy. Na przykład : Orbán: "Jesteśmy silnymi członkami UE i NATO. I to chcemy podkreślić". Salvini: "Każde państwo ma prawo kroczyć własną ścieżką". Czołgi z Brukseli Co niewiarygodne z polskiego punktu widzenia, po spotkaniu nie powiedziano NIC o stosunkach z Rosją. Chociaż Orbán i Salvini z flirtowaniem z Moskwą nie mają politycznego problemu. Wiadomo, że Włoch nawet byłby za zniesieniem sankcji nałożonych na Rosję, które popierała Polska. To stanowisko na antypodach oficjalnej linii polityków PiS, których chyba powinno uwierać niejedno - poczynając od przykładu tak oczywistego jak sprawa wraku samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem - poprzez przesuwanie granic i wojnę na Ukrainie - na z premedytacją omijającym nasz kraj gazociągu Nord Stream 2 kończąc. W tym czasie Morawiecki usiłuje nas przekonać, że groźniejsza dla naszych interesów jest Bruksela niż Moskwa. Oddajmy mu głos: "Dzisiaj widzimy, że Europa jest rozchwiana, targają nią różne sprzeczności. Elity w Brukseli próbują przedstawiać ją jako projekt salonów". Być może premier naprawdę wierzy w to, co piszą prorządowe tygodniki. Stanisław Jerzy Lec słusznie zauważył, że: "okno na świat można zasłonić gazetą". Aż chciałoby się wyciąć nożyczkami dziurkę w tych periodykach i powiedzieć: "Brukselskie czołgi nas nie najadą, panie premierze. Unijne rakiety także nie są wycelowane w terytorium Polski". Wolnoć Tomku w swoim domku Od 2015 roku gry i zabawy polityką zagraniczną PiS ma ułatwione z dwóch powodów. Po pierwsze, większość Polaków nie interesuje się polityką zagraniczną. Po drugie, opozycja nie ma języka do skutecznego krytykowania tejże polityki. Aby pobudzić jakiekolwiek emocje, odwołuje się do straszenia Polexitem lub ewentualnym najazdem Władymira Putina. To ważne, by długofalowo politycy opozycji brali pewne ewentualności pod uwagę. Niemniej jednak wspomniane powyżej zagrożenia z dzisiejszej perspektywy wydają się tak bardzo odległe (inna sprawa, czy słusznie), że wykazują niską przydatność polityczną "tu i teraz". Przed wyborami do Europarlamentu mówiono o "Polexicie" bardzo dużo, większości wyborców to do głosowania na PiS nie zniechęciło. Dalej, sojusz Morawieckiego, Salviniego oraz Orbána, nawet gdyby z tego wykluło się silniejsze ugrupowanie w Parlamencie Europejskim, brukselskiej agendy politycznej nie zmieni. Nie oznacza automatycznego wypadnięcia z Unii. Na to wpływ mogą mieć raczej zmiany na stanowiskach liderów w państwach członkowskich, na przykład gdyby Salvini został premierem Włoch, prezydentem Francji Marine Le Pen i tak dalej. Wówczas przyszłość rzeczywiście byłaby trudna do przewidzenia. Narodowy egoizm A jednak spotkania takie, jak budapesztański meeting mają ogromne znaczenie. Eurosceptycy odwołują się do "Europy ojczyzn". Oczywiście w XXI wieku nie chodzi o jakieś nawiązania do generała de Gaulle'a. Tamtego świata już nie ma. Obecnie ten sposób myślenia - co widać w czasie pandemii - opinię publiczną skłaniać może do poparcia zamykania się we własnym państwie. Na długą metę, bo przecież nie od razu, "Europa ojczyzn" może oznaczać "-exity" kolejnych państw na wzór Wielkiej Brytanii. Tyle wiemy o nastrojach w państwach Europy Zachodniej od referendum w 2016 roku. W mainstreamowej publicystyce krajów takich, jak Francja, suwerenizm hula dziś od prawa do lewa. Właśnie taki jest zasadniczy problem z polityką zagraniczną PiS po 2015. Dziś czy jutro nic spektakularnego się - raczej - nie wydarzy. Ale przejęcie władzy przez Salviniego we Włoszech czy Marine Le Pen we Francji oznaczać może całkowity zwrot w stronę narodowego egoizmu - wraz z ofertą referendów w sprawie wyjścia tych państw z UE. Co to będzie oznaczać z punktu widzenia Polski? Możemy się domyślać, niepokoić. Ale straszenie, że coś się wydarzy "na pewno" już jutro - to raczej domaganie się wiary w czyjeś profetyczne zdolności niż przekonująca argumentacja. Bo "pewne" jest tylko jedno: przykładając się do agendy eurosceptycznej Jarosław Kaczyński (bo przecież nie Morawiecki) pomaga w wykonaniu kroku w stronę świata o wiele mniej przewidywalnego. To swoisty skok w nieznane. A już samo to, na tle historii Polski ostatnich 200 lat, wystarczy, by za taką polityką się nie opowiadać. Jak Orban wystawił Kaczyńskiego do wiatru w sprawie Tuska, już przypominaliśmy. Salvini byle osiągnąć własne cele polityczne zachowuje się jak kurek na dachu. Naszych polityków z racji ich zacietrzewienia ideologicznego w kraju bardzo łatwo jest ogrywać czy wystawiać do wiatru, jak w owej sprawie wyboru Tuska. Zresztą co my chcielibyśmy eksportować do Europy? Polsko-węgierskie standardy upartyjnienia mediów? Ostentacyjne łamanie prawa? Trzej panowie na Węgrzech mieli kłopot ze skleceniem spójnego przekazu. Próżny trud. Egoizm eurosceptyków w UE oznacza jedno, że, jak niedawno Brytyjczycy, w chwili próby ostatecznie wybiorą oni własne podwórko, a nie solidarność z Polską ponad granicami. Nasza chata z kraja. O to tu w końcu chodzi.