Kilka tygodni temu świat obiegła wiadomość o brawurowym cyberataku na "Colonial Pipeline". Hakerzy zawirusowali system komputerowy operatora amerykańskiej sieci rurociągów paliwowych. Aby dokonać deszyfracji zakodowanych przez wirusa danych, firma zapłaciła ponad 4 miliony dolarów w kryptowalucie. Bezradność wielkiej firmy dostarczającej benzynę i paliwa lotnicze w USA była równie szokująca, jak podejrzenie, że chodzi o grupę hakerów z Rosji lub kraju z obszaru byłego ZSRR. Nieco później Departament Sprawiedliwości USA ujawnił, że FBI w zmaganiach z hakerami z grupy "DarkSide" jednak odniosło sukces. Odzyskano część bitcoinów, które zostały wpłacone jako okup. Sukces niewątpliwy, chociaż finansowo niepełny (odzyskane bitcoiny były warte ok. 2,3 mln dolarów). To tylko jedna z wielu spraw czasów pandemii. W maju cyberprzestępcy wyłączyli system informatyczny publicznej służby zdrowia w Irlandii. Zablokowano komputery na poziomie centralnym i lokalnym, zażądano okupu. Częściowy paraliż szpitali miał miejsce w dobie ciągnących się zmagań z COVID-19, jednak skutki dotknęły osoby cierpiące na rozmaite przypadłości. Odwoływano zabiegi, częściowo wstrzymywano przyjmowanie pacjentów. Irlandzkie władze otwarcie przyznały, że początkowo nie potrafiły sobie ze sprawą cyberataku na służbę zdrowia poradzić. Problem ataków hakerskich z żądaniem okupu nie musi dotyczyć całej służby zdrowia. Możliwe są ataki na pojedyncze szpitale, których falę odnotowano dla odmiany we Francji. Wielkość placówki, jej położenie geograficzne nie ma żadnego znaczenia. W połowie lutego w nocy ofiarą ataku stał się prowincjonalny szpital w Villefranche-sur-Saône. Nagle medyczne dane stały się niedostępne, przełożono zaplanowane operacje. Oczywiście przestępcy zażądali okupu. Sprawa stała się głośna. "Autorité nationale de la sécurité des systèmes d’information" (Anssi) podała wówczas, że w ciągu roku (rok pandemii) ten typ przestępstw we Francji wzrósł aż o 255 proc.! Okazało się, iż od początku 2021 roku w zasadzie nie ma tygodnia, by placówka medyczna nie była przedmiotem podobnego cyberataku. W Polsce zachowujemy się tak, jakby problem nie istniał. Żadnej otwartej dyskusji o prewencji, żadnej debaty o cyber-zabezpieczaniu kolejnych segmentów państwa. Ot, "wsi spokojna, wsi wesoła". Zhakowane państwo W 2013 roku hakerzy z łatwością przejęli kontrolę nad serwisem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska. Treść na rządowym serwerze została tak zmieniona, by trafiać do nagrań jednej z popularnych blogerek. Wówczas atak hakerów podpisanych jako "Polish Underground" wiązał się z zapomnianym dziś sporem o ACTA. Jednak najbardziej szokująca była beztroska administracji rządowej. Okazało się bowiem, że dane do panelu administratora jednej z najważniejszych stron internetowych w państwie były następujące: "LOGIN: admin HASŁO: admin1". Nawet po latach przecieramy oczy ze zdumienia. Opozycyjny PiS wówczas grzmiał i pomstował, że państwo jest z dykty. Ale czy po blisko dekadzie czegoś się nauczył? Okazuje się, że - i tu znów nam odbiera mowę - w czasach kompletnego rozmycia podziału na publiczne i prywatne nasi politycy oraz polskie służby specjalne właśnie temu podziałowi hołdują. Można nad tym ubolewać, ale rozsądne byłoby założyć, że "błądzić jest rzeczą ludzką". Zatem politycy, jak wszyscy obywatele zresztą, będą mieli zasadniczy kłopot z pilnowaniem podziału "praca - dom". Mejle związane z pracą trafiają do skrzynek prywatnych - i odwrotnie. Zresztą, czy w stosunku do osób publicznych ten podział ma jakikolwiek sens? Czy założone przed 2015 rokiem konta polityków w mediach społecznościowych są prywatne czy publiczne? Początkowo zastanawiano się w publicystyce amerykańskiej nad tym, czy np. Twitter Donalda Trumpa po wygranej, już w czasach prezydentury, pozostaje jego prywatną sprawą. Ostatecznie machnięto na to ręką, bo ten podział, choć w teorii demokracji liberalnej pożądany, w praktyce dawno utracił na znaczeniu. Skrzynki i media społecznościowe Podział na pokój i wojnę w dobie cyberataków także utracił na znaczeniu. Kiedyś rozmaite incydenty traktowano jako "casus belli". Obecnie politycy drapią się w głowę, czy i jak reagować na ingerowanie w kampanie wyborcze z zewnątrz, hakowanie przedsiębiorstw, przejmowanie skrzynek pocztowych i żądanie okupu. W gruncie rzeczy w cyberprzestrzeni trwa hobbesowska wojna wszystkich ze wszystkimi, w której interpretacja cyber-bitew czy cyber-potyczek pozostaje sprawą otwartą. W ostatnich latach podejrzewano nie raz, że Rosja, Chiny czy Korea Północna stoją za atakami na instytucje państw Zachodu, polityków czy przedsiębiorstwa. Jedną ze strategii w tych zmaganiach jest instalowanie "uśpionych wirusów", które zostaną aktywowane w odpowiednim momencie. Były szef brytyjskiego MI6, Alex Younger, na łamach "Financial Times" ostatnio zwrócił uwagę, że, choć państwo rosyjskie nie stoi za wszystkimi cyberatakami z terytorium Rosji, tolerowanie ich przez FBS ma znaczenie. Sytuacja będzie się wyłącznie pogarszać, bo pokusa wyłudzania okupów w kryptowalutach jest ogromna. Problem hakowania instytucji i jednostek w dobie pandemii osiągnął taką skalę, że, zdaniem Youngera, stał się dla państw Zachodu problemem bezpieczeństwa narodowego i międzynarodowego. Polska racja stanu Gdzie w tym wszystkim jest Polska, pogrążona w tzw. wojnie polsko-polskiej, na której jałowość dodatkowe światło rzucają wspomniane mejle ministra Dworczyka? Sianie wewnętrznej niezgody to jedna z dobrze znanych strategii wrogiego oddziaływania na przeciwnika. Trudno się powstrzymać od spostrzeżenia, iż w dzisiejszej Polsce to dziecinnie łatwe zadanie. Wiadomo przy tym od lat, że rosyjscy hakerzy należą do najskuteczniejszych na świecie. Czy mamy wierzyć, iż Polska ich jak dotąd nie zainteresowała? Że tylko konta rodziny Dworczyków zostały przejęte w czasie, gdy od lat trwa geopolityczna rozgrywka na Wschodzie? Że tylko przypadkiem część mejli ministra dotyczyła spraw obronności? Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa polskiego należałoby chronić tak samo polityków rządowych, jak i opozycyjnych. Chronić, podkreślam, a nie inwigilować. Otoczenie grubym parasolem ochronnym kluczowych instytucji naszego kraju, w tym elektrowni czy szpitali, staje się po prostu racją stanu XXI wieku. Przyglądamy się tymczasem lamentom ministra spraw zagranicznych, Zbigniewa Raua, że o rezygnacji administracji Joe Bidena z sankcji na konsorcjum budujące gazociąg Nord Stream 2 dowiedział się z mediów. Czytamy "wysublimowane" refleksje marszałka polskiego Sejmu, Ryszarda Terleckiego, na temat przedstawicieli białoruskiej opozycji. Dowiadujemy się, że po 2015 roku geopolityczna sytuacja polski, wbrew zapewnieniom, eufemistycznie rzecz ujmując, nie poprawiła się. Podjęte pochopnie decyzje, jak całkowite postawienie na byłego prezydenta Donalda Trumpa, zmarginalizowało nasz kraj po wygranej Bidena. Wizerunek Polski nie jest dobry, o czym ostatnio wspominał w wywiadzie, bliski obecnej administracji, b. prezydent USA, Barack Obama. Na pociechę ma nam wystarczyć fakt korytarzowego spotkania "na stojąco" Bidena z Andrzejem Dudą. Ostatecznie wiemy, że nasi rządzący, jedyne co mają w gruncie rzeczy do powiedzenia na temat zagrożeń dla naszego kraju od kilku lat, to, że winna jest opozycja, enigmatyczne siły Brukseli czy "cywilizacja śmierci". Nierozumność polskich sporów politycznych odbiera mowę. Pytanie, ile w tym czasie zhakowano instytucji czy osób publicznych, pozostaje otwarte.