Poparcie dla Solidarnej Polski (nawet po desperackiej zmianie nazwy na "Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro", by stać się bardziej rozpoznawalną) wynosi pi razy oko błąd statystyczny. Niedoszły skopany, czyli Jarosław Kaczyński, robi sobie z ziobrystów formalne jaja, to doprowadzając Zbyszka prawie do łez wzruszenia, to do zgrzytania zębami. Maluje niejasne perspektywy powrotu na łono, obwarowując je jeszcze bardziej nieostrymi warunkami, po czym chichocze w kułak, patrząc, jak nieszczęśni "solidarni Polacy" wiją się, próbując zachować godność i twarz. Z drugiej strony - koniec złudzeń, panowie. Sprawa się rypła. Nikt już nie ma nadziei na więcej, niż to nieszczęsne pięć procent progu sejmowego, o detronizacji dwudziestopięcioprocentowego Jarosława nie wspominając. Dlatego Ziobro postanowił uklęknąć przed Jarosławem i oddać mu to, co ma najcenniejszego: poparcie dla siebie samego. W rankingach prezydenckich Zbigniew saute (bez partii) plasuje się zaraz za Jarosławem, i to właśnie poparcie jest gotów złożyć na ołtarzu Jarosławowym w imię partii ratowania. Słowem - ogłosił, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich, jeśli Kaczyński przytuli Solidarną Polskę do pisowskiej piersi szerokiej i wejdzie z nią w koalicję w czasie następnych wyborów. Podobno związek pobłogosławił wspomniany na początku redemptorysta.